Pomiń zawartość →

Tag: USA

American Gods – książka, serial, finał sezonu

Zanim zapoznałam się z powieścią Neila Gaimana, obejrzałam już kilka odcinków i przyznam szczerze, że tak średnio mi się to podobało. W głowie kołatała mi się ciągle myśl „I o to tyle krzyku!?” związana z zachwytem kolegów z polonistyki, wychwalających tę prozę pod niebiosa, co mnie skutecznie zniechęciło na wiele lat do podjęcia samodzielnej lektury. No, ale jak STARZ wykłada wielką kasę i robi coś z przytupem, a w dodatku jest to fantasy, to nie ma co wybrzydzać, trzeba czytać i oglądać. Gdy literacki pierwowzór stał mi się bliższy, moje odczucia w stosunku do serialu poważnie się spolaryzowały: z jednej strony jestem zdegustowana faktem, jak bardzo filmowcy odchodzą (i to w ważnych momentach) od powieści, a z drugiej fascynuje mnie to, z jakim rozmachem, fantazją i mimo wszystko z wyczuciem jest to zrobione. Amerykańscy bogowie to mocna i wciągająca rzecz, choć trzeba się z tą konwencją nieco oswoić.

Skomentuj

Szefowa

Jak dowiadujemy się z napisów przed każdym odcinkiem tego serialu, jest to dość luźna wersja prawdziwych wydarzeń, ale znajomość faktów nie jest jakoś szczególnie konieczna do tego, by dobrze się bawić przy tym całkiem udanym netfilxowym show. O pierwowzorze głównej bohaterki, Sophii Amoruso, założycielce odnoszącego wielkie sukcesu sklepu z odzieżą vintage, który ostatnio spektakularnie splajtował, poczytałam sobie dopiero po ostatnim odcinku i wcale nie czuję, żebym coś na tym straciła. Jedno jest pewne: jeśli oryginał jest w jakikolwiek sposób podobny do Nasty Gal z serialu, to osobiście nie chciałabym mieć z tą osobą nic wspólnego.

Skomentuj

American Honey

Wznosząc się ponad moją wielką niechęć do Andrei Arnold (nigdy nie wybaczę jej tego, co zrobiła z Wichrowymi Wzgórzami) wybrałam się na American Honey, nie spodziewając się nawet, że czeka mnie aż tak trudna przeprawa. Gdybym była zrównoważoną, miłą osobą, napisałabym po prostu, że nie jest to moja wrażliwość, że mnie osobiście film nie przypadł do gustu, ale z pewnością jest to dzieło wartościowe i ważne. No ale chyba nie po to czytacie mojego bloga, bym wam pisała podobne rzeczy, przyznam więc szczerze, że po filmie czułam się brudna (dosłownie ulepiona brudem) i porażona naiwnością reżyserki liczącej na to, że po raz kolejny uda jej się ten numer. Nie wystarczy przecież zabrać się za ważny, kontrowersyjny temat, naszpikować historię niezliczoną ilością pocztówkowych ujęć dzikiej przyrody i długimi („głębokimi”) scenami milczenia bohaterów, by wyszło arcydzieło. A może wystarczy, tylko ja już tego nie widzę, a moje obrzydzenie związane jest z ogólną niechęcią do agresywnej i pijanej młodzieży?

4 komentarze

Elizabeth Strout, Bracia Burgess

Ta powieść bardzo mnie zasmuciła. Liczyłam na emocje podobne do tych, których doznałam czytając Olive Kitteridge czy Mam na imię Lucy, ale niestety, moje oczekiwania się nie spełniły. Wszyscy są tu dość niesympatyczni, obcy, zimni i dziwni, nie rozumiem wewnętrznej logiki bohaterów, ani (jak przypuszczam) kontekstu kulturowego opisywanych wydarzeń. Smuci mnie to, gdyż w poprzednich powieściach Strout dopuszczała nas tak blisko stworzonych przez siebie postaci, jak to tylko możliwe. Choć nadal babramy się w rodzinnych zaszłościach i dziecięcych krzywdach, to czytając, miałam wrażenie, że patrzę przez grubą szybę na zupełnie obcych ludzi. Niemiłe to było, zwłaszcza, że tak żywo mam jeszcze w pamięci Olive, której każda emocja była dla mnie czytelna jak moja własna.

Skomentuj

Wielkie kłamstewka

Oglądam ten serial wytrwale, cały czas czekając kiedy spłynie na mnie ten zachwyt, będący udziałem tak wielu widzów. Wszyscy są pod urokiem opowieści o bogatych i pięknych kobietach mających brzydkie sekrety, ale ja zwyczajnie tego nie czuję. Owszem, serial jest bardzo dobrze zrealizowany, połowa budżetu poszła pewnie na gaże wielkich gwiazd, nie grających zwykle w serialach, a o soundtracku liczni odbiorcy i krytycy piszą, że jest wprost genialny, ale jak dla mnie to się zwyczajnie nie skleja w całość. Coś tu nie gra i nie mam na myśli tylko martwej twarzy Nicole Kidman.

3 komentarze

Grzegorz Kalinowski, Śmierć frajerom. Tajemnica skarbu Ala Capone

Heniek Wcisło powraca w wielkim stylu! Jeszcze nie zdążyliśmy się na dobre stęsknić za przedsiębiorczym młodym kasiarzem z Warszawy, a tu już pojawiła się kolejna część jego przygód, w sam raz pod choinkę (jeśli by ktoś szukał dobrego prezentu dla mola książkowego na przykład). Tym razem historia nabiera jeszcze większego rozmachu gdyż nasz bohater pozwala nam nie tylko na obserwację przedwojennej Warszawy, ale także Nowego Jorku i Chicago. Ta powieść to prawdziwa antologia przedwojnia, pozwalająca jak nic innego wyobrazić sobie jak to było naprawdę w tamtych czasach. Wszystkie trzy części zdarzyło mi się już polecać różnym osobom, ale najlepiej zapamiętam chyba rozmowę z młodszym bratem, który ma problemy z nauką historii w liceum. Chodzi oczywiście o okres przedwojenny, z którym junior nie miałby najmniejszych problemów, gdyby tylko był czytelnikiem Grzegorza Kalinowskiego. Jeśli tylko posłucha moich rad i czym prędzej zabierze się za cykl Śmierć frajerom, na pewno nie tylko poprawią mu się oceny w szkole, ale i jest szansa, że zapała prawdziwą pasją do tego okresu i na przykład zacznie oglądać po nocach Zakazane imperium.

Skomentuj

Kochane kłopoty: Rok z życia. Wrażenia po ósmym sezonie Gilmorsów (spoilery)

Obejrzałam wszystko już jakiś czas temu, ale długo nie mogłam się zabrać za napisanie czegokolwiek o tej serii. To były naprawdę specyficzne cztery odcinki, po których zapewne nie tylko ja, ale i reszta fanów na całym świecie, długo się zbierała. Wróciliśmy do Stars Hollow, zobaczyliśmy praktycznie wszystkich bohaterów, jacy pojawili się w poprzednich siedmiu seriach, a jednak czuć w każdej scenie, że to już nie to. W ciągu tych dziewięciu lat od emisji ostatniego odcinka, panie Gilmore stały się zupełnie innymi osobami. W przypadku Lorelai razi co prawda tylko przemiana fizyczna, ale Rory i babcia Emily zmieniły się także psychicznie i to tak, że mamy do czynienia praktycznie już z zupełnie innymi osobami.

8 komentarzy

Diana Gabaldon, Tchnienie śniegu i popiołu

Szósty tom sagi rodzinnej Fraserów to coś zdecydowanie tylko dla największych fanów Gabaldon. Wszyscy inni mogą ją znienawidzić i rzucić książką w kąt po 200 stronach. Do niedawna sama miałam się za wytrwałą czytelniczkę i jeszcze wszystkim polecałam tę radosną twórczość, ale po przebrnięciu przez ponad 1200 stron tej prozy, zwątpiłam. Stała się rzecz niezwykła, gdyż mniej więcej w połowie nie wytrzymałam i przerzuciłam się z papieru na czytnik. Tak jak się spodziewałam, poszło o wiele szybciej (z niewiadomych przyczyn na kindlu czytam sprawniej), no i nadgarstki nieco odpoczęły od trzymania tego wielkiego ciężaru. Rzadko mam tak, że marzę o tym by już skończyć lekturę, ale sami się przekonacie, że w tym przypadku autorka i świętego wyprowadziłaby z równowagi. Przy okazji wypada zadać sobie pytanie, dlaczego nikt tego lepiej nie zredagował, nie wyciął połowy przynajmniej przed wydrukiem?

Komentarz

Rekiny wojny

Nie jest to z pozoru film, który mógłby mnie zainteresować. Nie zachęciła mnie do seansu ani informacja, że jest to dzieło twórcy trylogii Kac Vegas (bo kolesiowych komedii nie znoszę najbardziej na świecie, brzydzą mnie po prostu), ani to, że to kolejny obraz zapaskudzony występem Bradleya Coopera. Poszłam jednak na seans, a wcześniej przeczytałam książkę (o której możecie dowiedzieć się więcej tutaj), i nie żałuję, gdyż Rekiny wojny to jedna z tych historii, która pokazuje nam o co tak naprawdę chodzi w wojnie, a chodzi oczywiście o pieniądze. Przywykliśmy już do tego, że w zdrowiu chodzi o kasę, w edukacji i sporcie także, ale że w wojnie najważniejsze jest kto i ile na niej zarobi, to wciąż dość kontrowersyjny temat. Aż się momentami dziwiłam, że Amerykanie pozwolili na wypuszczenia filmu, pokazującego kulisy uzbrajania armii w Iraku i Afganistanie, ale to zapewne zasługa licznych wstawek komediowych, którym jednak nie dajcie się zwieźć, gdyż to zwyczajnie film o tym jak kupić broń i zabijać oszczędniej, a w tym nie ma niczego śmiesznego.

Komentarz

Korzenie

Tegoroczny remake wyprodukowanego w 1977 roku serialu nie bardzo zachęca do obejrzenia oryginału (choć rodzice zachęcają, twierdzą, że warto i wspominają z przejęciem). Niestety nowe Korzenie zrobiła stacja History Channel, która jak chce to potrafi (Wikingowie), ale często też wypuszcza usypiacze pokroju Biblii. To może niepoprawne politycznie, bo temat jest tak ważny i poważny, że wszyscy powinniśmy wypowiadać się o nim z szacunkiem i niemal na kolanach, ale niestety to właśnie taki klasyczny niedzielny przynudzacz. Z jednej strony mamy wiele scen przesiąkniętych przemocą, krew tryska z biczowanych niewolników, a tragedia rozdzielonych rodzin rozdziela serca, a z drugiej strony na samą myśl o nieznośnym patosie, dłużyznach i elementach realizmu magicznego, które niezgrabnie wpleciono w fabułę, chce mi się ziewać. Po raz kolejny muszę napisać (ostatnio coraz częściej mi się to zdarza), że tak ważny temat zasłużył chyba na lepszą ekranową wersję.

Skomentuj