Obejrzałam wszystko już jakiś czas temu, ale długo nie mogłam się zabrać za napisanie czegokolwiek o tej serii. To były naprawdę specyficzne cztery odcinki, po których zapewne nie tylko ja, ale i reszta fanów na całym świecie, długo się zbierała. Wróciliśmy do Stars Hollow, zobaczyliśmy praktycznie wszystkich bohaterów, jacy pojawili się w poprzednich siedmiu seriach, a jednak czuć w każdej scenie, że to już nie to. W ciągu tych dziewięciu lat od emisji ostatniego odcinka, panie Gilmore stały się zupełnie innymi osobami. W przypadku Lorelai razi co prawda tylko przemiana fizyczna, ale Rory i babcia Emily zmieniły się także psychicznie i to tak, że mamy do czynienia praktycznie już z zupełnie innymi osobami.
Ósma seria składa się z czerech odcinków, po jednym na każdą porę roku. Zaczynamy od zimy i przyjazdu Rory do rodzinnego miasteczka. Wszystko jest jeszcze dobrze, pannica jest w rozjazdach żyjąc swoją wymarzoną karierą dziennikarki. Oczywiście nie zawsze jest tak, jak mogłaby sobie tego życzyć absolwentka prestiżowego Yale, ale póki co jesteśmy nadal dobrej myśli. Mamusia i Luke nadal żyją sobie razem bez ślubu, co bardzo razi Emily, dopiero co owdowiałą i zrozpaczoną. Przez kolejne odsłony panie będą się kłócić i godzić, Lorelai i Emily trafią nawet na psychoterapeutyczną kozetkę, co w konsekwencji zaowocuje wyprawą na Dziką drogę śladami Reese Witherspoon. We wszystkim co nadal robi, Lorelai pozostaje tą samą kapryśną, nieprzewidywalną, zmienną i upierdliwą babką jaką znamy i kochamy. Jej finałowy ślub z biednym Lukiem to zasłużona nagroda dla widzów po latach cierpliwości i wyrozumiałości dla jej humorzastej natury.
O Rory nie da się już tego powiedzieć. Pamiętacie ten pierwszy zgrzyt, kiedy to mogliśmy poczuć, że coś jej z tą dziewczyną nie tak jak powinno. Dla mnie był to moment, w którym związała się z żonatym już wtedy Deanem. Było to dziwne i zupełnie nie przystawało do postaci jaką znaliśmy przez kilka sezonów. Jeszcze większym zaskoczeniem był układ z Loganem, w którym godziła się na początku na luźny, otwarty związek. Poczciwa, prostoduszna prymuska z pierwszych serii nigdy by się na coś takiego nie zgodziła, a jeśli to znaczy, że dorosła, to ja się nie godzę na takie smutne wydoroślenie. W ósmym sezonie Rory wraca do starego układu z Loganem, który jest jej przygodnym kochankiem za każdym razem, gdy nasza bohaterka odwiedza Londyn. Nie chce się wiązać, a on ma narzeczoną, ale widać, że byłoby im ze sobą dobrze. Wszystko jednak schodzi na dalszy plan, bo najważniejsza jest kariera pisarska panny Gilmore, która praktycznie nie istnieje. I to jest moje największe rozczarowanie tą serią. Tyle lat nauki i ciężkiej pracy pozalekcyjnej w Chilton, tyle zakuwania i dodatkowych zajęć na Yale, a potem najinteligentniejsza dziewczynka w USA i tak nie może się przez niemal dekadę ustawić zawodowo. Smutek, żal, rozczarowanie. Sporym pocieszeniem w tej sytuacji jest praca w gazetce Stars Hollow, ale widać, że Rory nie zagrzeje tu długo miejsca.
Jeśli zaś chodzi o seniorkę rodu, to zupełnie jej się w głowie poprzewracało. Po śmierci męża nie tylko straciła sens życia, ale też nagle stała się miła i przyjazna w stosunku do służby. Jeśli pamiętacie w jak potworny sposób traktowała wszystkie swoje pomoce domowe, też będziecie zapewne tym zszokowani. Emily nie tylko zaprzyjaźnia się z pokojówką, ale też pozwala na przeprowadzkę do rezydencji całej jej rodzinie. Wielce to podejrzane, zwłaszcza, że dla własnej córki nadal jest paskudna. Starą dobrą Emily z poprzednich serii można poznać po błysku w oku, gdy zaczyna węszyć wokół związku Lorelai z Lukiem. Jeszcze by trochę zamieszała, ale energia już nie ta.
Czymś, na co fani czekali chyba najbardziej, jest pojawienie się wszystkich byłych chłopaków Rory i prawie wszystkich Lorelai. Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn, wiele osób (szczególnie płci żeńskiej) uznało, że Jess wyjątkowo korzystnie się zaprezentował, a i Deanowi (teraz ojcowi rodziny) niczego nie brakuje jeśli chodzi o prezencję. No i jest oczywiście jeszcze Logan, prawdopodobnie sprawca ciąży Rory oznajmionej w finale. Każdy z tych trzech wątków może być rozwinięty w kolejnej serii, która jest już chyba nieuchronna. Gilmorsy to kura znosząca złote jajka i nie ma co do tego wątpliwości. Żerowanie na sentymencie widzów to opłacalny interes.
Poza kilkoma nowościami, ósma seria to w większości odgrzewany kotlet, ale w tym dobrym sensie, bo przecież oglądamy po to by znów poczuć tę swojskość i znajomą magię małego miasteczka. Poszczególni bohaterowie przewijają się niczym w kalejdoskopie, bardzo niewiele wnosząc do fabuły, ale jest miło i słodko. Może byłoby jeszcze milej, gdyby sezon miał standardową ilość odcinków i moglibyśmy się na nowo zbliżyć do tych postaci.
Ogólnie mam mieszane odczucia po tym sezonie. Bardzo dziwnie mi się patrzyło na ludzi, którzy wyglądają jakby minęło ze trzydzieści lat, a nie dziewięć od ostatniego odcinka. Lorelai zmieniła się twarz, a Rory głos (coś przy nosie majstrowała) i osobowość, przez co czułam barierę emocjonalną. Jedyną sceną, która naprawdę mi się podobała, było pojawienie się starych przyjaciół z bractwa na hasło In omnia paratus. Ten kawałek był świeży i stylowy. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby w kolejnej serii było takich momentów więcej.
Miałam podobne odczucia, ale …. mam tyle samo lat, co Rory w 8 sezonie. Wiem, jak się człowiek zmienia zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Wiem, jak życie potrafi zaskoczyć i rozczarować. Może nieudana kariera Rory to nie taki zły pomysł – przynajmniej nikt tu nie wciska ludziom kitu. Lorelai się zmieniła, ale w końcu ma swoje lata. Niektórzy z bohaterów zmienili się jeszcze bardziej np Miss Patty ;)
Ogólnie trudno oczekiwać, by bohaterowie zostali tacy sami – to by było jeszcze bardziej nierealne niż Emily, która jest miła dla służby ;)
Oczywiście, rozumiem to wszystko (zwłaszcza wątek nieudanej kariery, z którym mogę się zidentyfikować), ale mimo to jestem trochę rozczarowana tym sezonem. Kochane kłopoty to przede wszystkim serial rozrywkowy, a tej rozrywki, związanej z niepowtarzalną, ciepłą atmosferą, trochę mi zabrakło. Ale może się jeszcze rozkręci. Twórcy ciągle nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Będzie kolejna dziewczynka Gilmore? :)
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam wierną serialową fankę :)
Obejrzałam całkiem niedawno ostatnią serię serialu i mówię stanowcze nie!!! Lori musi być z Loganem i tyle i jeśli zakończy się to inaczej, to dla mnie cały serial traci sens… ja wierzę w szczęśliwe zakończenia, po to siadam do tego typu produkcji, żeby się wyłączyć, pouśmiechać i cieszyć!!!!
czekam na następną część, bo mam mega kaca po tym, co zobaczyłam!!!
może powinni nakręcić inne zakończenie – równoległe, ale inne – co by było gdyby Lori przyjęła oświadczyny? ja chętnie bym takie słodkopierdzące odcinki pooglądała.
Też należę do osób, które jak już coś takiego oglądają, to głównie dla poprawy humoru. W pierwszych seriach więcej było tego specyficznego gilmorowego ciepełka. Teraz mam wrażenie, że wszystkie serialowe dziewczyny, od najmłodszej do najstarszej, nie wiedzą w sumie o co im w życiu chodzi i chcą powydziwiać.
Każdy kibicuje komuś innemu .. mi zawsze podobał się Jess ale Logan przeszedł największą zmianę i gdyby nie upór Rory już dawno byli by parą .. no cóż teraz pozostaje nam czekać by się przekonać kto jest ojcem .. Logan czy może jej chłopak o którym cały czas zapominała. Mam tylko nadzieję że jeśli okaże się że to Logan nie będzie on już czyimś mężem bo za bardzo będzie mi to już przypominało dynastie albo mode na sukces
Mam podobne spostrzeżenia: charaktery postaci bardzo się zmieniły (na niekorzyść), a pomysł na nową serię nie spełnił moich oczekiwań. Uważam, że była kompletnie zbędna. Z tej frustracji napisałam nawet całkiem długi wpis na blogu. Będzie mi miło, jeśli wpadniesz i dasz znać, czy zgadzasz się z moimi spostrzeżeniami :)
Czy ktoś wie kiedy będą nastepne części
Raczej niestety nie będzie.