Pomiń zawartość →

Elizabeth Strout, Bracia Burgess

Ta powieść bardzo mnie zasmuciła. Liczyłam na emocje podobne do tych, których doznałam czytając Olive Kitteridge czy Mam na imię Lucy, ale niestety, moje oczekiwania się nie spełniły. Wszyscy są tu dość niesympatyczni, obcy, zimni i dziwni, nie rozumiem wewnętrznej logiki bohaterów, ani (jak przypuszczam) kontekstu kulturowego opisywanych wydarzeń. Smuci mnie to, gdyż w poprzednich powieściach Strout dopuszczała nas tak blisko stworzonych przez siebie postaci, jak to tylko możliwe. Choć nadal babramy się w rodzinnych zaszłościach i dziecięcych krzywdach, to czytając, miałam wrażenie, że patrzę przez grubą szybę na zupełnie obcych ludzi. Niemiłe to było, zwłaszcza, że tak żywo mam jeszcze w pamięci Olive, której każda emocja była dla mnie czytelna jak moja własna.

Maine to stan umysłu

Jim i Bob to dwaj bracia, którzy mieszkają w Nowym Jorku, ale pochodzą z małego miasteczka w stanie Maine. Obaj są prawnikami, ale to Jimowi powodzi się lepiej. Przed laty Jim zasłynął głośnym na całą Amerykę procesem, dzięki czemu jego kancelaria ma w mieście sporą renomę. Do tego jest przystojny, charyzmatyczny i ogólnie dobrze się w życiu urządził. Ma piękny dom, kochająca i bogatą z domu żonę oraz trójkę dzieci na studiach. Normalnie człowiek sukcesu. Jego młodszy brat Bob to z kolei trochę taki życiowy nieudacznik. Rozwiedziony, bezdzietny i pracujący na znacznie skromniejszym stanowisku, choć równie przystojny, miły i na swój sposób czarujący. Choć tak różni, bracia są ze sobą w bliskim kontakcie. Nieoczekiwanie ich codzienne życie zakłóca wiadomość, że ich mieszkająca w Maine siostra (bliźniaczka Boba) ma poważne kłopoty. Jej dziewiętnastoletni syn Zac właśnie się przyznał, że wrzucił głowę świni do meczetu, w którym modliła się grupa mieszkających w miasteczku somalijskich uchodźców. Zaraz rozpęta się medialna burza, więc pomoc prawników jest w tej sytuacji bardzo potrzebna, zatem bracia ruszają w rodzinne strony. Przy okazji Jim i Bob są zmuszeni do stawienia czoła demonom z przeszłości, z którymi przez te wszystkie lata od wyjazdu nie udało im się uporać.

Ta historia opowiadana jest na przynajmniej dwóch płaszczyznach (trzech, jeśli weźmiemy pod uwagę prolog). Równolegle prowadzona jest narracja dotycząca rodzeństwa Burges, ich przeszłości i teraźniejszości oraz opis tego co po drugiej stronie, czyli punktu widzenia uchodźców z Somalii, przerażonych wandalizmem młodego Zaca. Jeśli chodzi o niedawnych mieszkańców Afryki, to cały czas musimy sobie zadawać wraz z nimi pytania o to, co to właściwie znaczy być obcym, jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości, nie znając nawet języka, i czy można w takim środowisku zachować własną tożsamość narodową. Wraz z kilkoma postaciami z tego grona autorka wprowadza bardzo aktualną tematykę do swej powieści, a czytelnik pozostaje w lekkim szoku, gdyż deszczowo-śnieżny, raczej smutny i wyludniający się stan Maine silnie kontrastuje z barwnymi przybyszami z Somalii.

Sytuacja Burgesów wiąże się z uchodźcami w tym sensie, że każde z nich na swój własny sposób czuje się w życiu obco. Z powodu dziwnego wypadku (w którym zginął ojciec) jaki miał miejsce gdy byli mali, ich matka wychowywała dzieci sama, co nie było dobre dla rozwoju ich osobowości. Jim, jako najzdolniejszy i najstarszy, wiecznie gwiazdorzył, Bob był przez mamusię rozpuszczany, a córka Susan (od której matka za dużo wymagała) była przez rodzicielkę zadręczana cierpkimi uwagami i drwinami. Przez dziwny model wychowawczy, wszyscy Burgessowie są obcy w swoich życiach, nikt ich naprawdę nie zna i oni nie znają samych siebie. Dręczy ich wstyd, poczucie winy, samotność i lęk, choć w przypadku każdego z nich te emocje dotyczą nieco innej sfery życia.

Poza kontekstem

Choć niby rozumiem co autorka chce przekazać swoim czytelnikom, jakoś to do mnie nie trafia. Czytając Olive Kitteridge nie mogłam się doczekać aż sprezentuję tę książkę bliskim mi osobom lub polecę ją znajomym. Braci Burgess nikomu bym nie poleciła, bo po prostu nie chcę by ktokolwiek po przeczytaniu tej powieści czuł się tak depresyjnie jak ja. Nie dość, że dotyczy smutnych (choć ważnych spraw) to jeszcze sam sposób opowiadania o nich jest wyjątkowo nieprzyjemny, dołujący i jakiś taki oschły i zimny jak mamusia Burgess dla Susan, a potem Susan dla syna. Miałam wrażenie, że na temat dziedzicznych zachowań Strout chce powiedzieć coś podobnego co w Olive K., ale bez tej dozy ciepła, zrozumienia, humanistycznej empatii, która pozwoliłaby nam zbliżyć się do bohaterów.

Dużą przeszkodą była dla mnie też pewna hermetyczność tej prozy. Jest w niej sporo lokalnego klimatu, którego ja, pomimo zdalnego zanurzenia w amerykańskiej kulturze, czy nawet kilku miesięcy spędzonych w USA, zwyczajnie nie mogę poczuć. Miałam wrażenie, że Strout pisze głównie dla siebie, że chce rozpracować ten dręczący ją temat rodzinnych więzi, a ja, z racji tego, że się w Maine nie wychowałam i że nie mieszkam w Nowym Jorku, który autorka opisuje z taką miłością, nie jestem w pełni zdolna do zrozumienia tego, o czym pisze. W przypadku poprzednich powieści nie czułam tej bariery, ale w Braciach Burgess jest ona ogromną przeszkodą do nawiązania emocjonalnej więzi z bohaterami.

Kończąc lekturę, czułam, że nie lubię tych bohaterów, że nie ma dla nich nadziei, że wszystkie relacje międzyludzkie są podszyte czymś złym i zepsutym, a także, że nigdy się nawzajem, jako ludzie, w pełni nie zrozumiemy.

Opublikowano w Książki

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *