Napisanie o Glee kosztuje mnie najwięcej siły woli i samozaparcia ze wszystkiego, co wystukałam w ciągu ostatniego roku. Trudność wyrażenia sądu o tej produkcji wynika z tego, że z jednej strony jest to bardzo irytująca, plastikowa, kiczowata papka, a z drugiej strony jednak jest to serial ze szlachetną misją szerzenia tolerancji i szeroko pojętej miłości bliźniego (szczególnie jeśli jest gejem lub przedstawicielem jakiejkolwiek innej mniejszości). Zaczęło się od tego, że już w wakacje postanowiłam oglądać Glee by móc o nim napisać na blogu. Z kilku odcinków zrobiło się kilka sezonów i nim się zorientowałam, codzienne poobiedne seanse tego amerykańskiego plastiku stały się czymś w rodzaju rodzinnego rytuału. Moi drodzy, dałam radę i obejrzałam wszystko, choć przyznam, że nie było to łatwe (a z drugiej strony aż za łatwe, przez co bardzo źle o sobie teraz myślę).
Fabuła jest dość schematyczna i nie zmienia się za bardzo z kolejnymi sezonami. Glee, jak sam tytuł wskazuje, to opowieść o chórze szkolnym pewnego typowego amerykańskiego liceum z prowincji (Ohio). Grupie przewodzi nauczyciel hiszpańskiego (później historii) William Schuester (Matthew Morrison), zwany przez uczniów panem Shu. Zebrani przez niego nastolatkowie znajdują się na samym dole licealnej drabiny społecznej, której szczegóły organizacji zgłębiamy z każdym odcinkiem. Zanurzanie się w lepką głębię amerykańskiego fetyszu wieku nastoletniego, to naprawdę niełatwa sprawa. Każdy z bohaterów ma świadomość, że oto przeżywa najwspanialszy i najważniejszy okres w życiu i absolutnie nie może go zmarnować. Pomponiary, gwiazdy footballu, pryszczaci kujoni i podejrzane genderowo jednostki homoseksualne – oni wszyscy starają się dopasować do wzorca, zmieścić się w swojej szufladzie. Do chórku trafiają oczywiście dzieciaki, które chwilowo lub na stałe zostały zakwalifikowane do tych gorszych szuflad z etykietką nieudacznika widoczną na kilometr. Arnie na wózku (Kevin McHale), lesbijka Santana (Naya Rivera), gej Kurt (Chris Colfer), żydowska prymuska Rachel (Lea Michel), otyła i czarnoskóra Mercedes (Amber Riley) czy wyrzuceni z drużyny futboliści to stały skład Glee Club. Receptą na ich wszystkie bolączki jest tolerancja i swoboda twórcza wyrażane przez ciągły śpiew. Ostrzegam, że w tym serialu fabuła jest tylko pretekstem do odśpiewania kolejnych hiciorów z amerykańskiej klasyki, co dla mnie jest prawdziwą mordęgą. Najbardziej upierdliwe jest to, że niby wszyscy są tu szalenie utalentowani o czym świadczyć mają ich własne przeróbki hitów, wzbogacone o boleśnie długie wokalizy (przez które członkowie chórku brzmią moim zdaniem jak kotki w rui), a jednak widzowi końca kolejnych piosenek wprost nie mogą się doczekać. Jedynym głosem rozsądku w tej powodzi pozytywnych myśli jest trenerka Sue Sylwester (Jane Lynch). Sue jest typowym, demonicznym, czarnym charakterem tyle że razy 1000. Ta siostra Lucyfera w dresie to moja absolutnie ulubiona kobieca postać, choć jako czarny charakter ma także swoje wady (w kolejnych sezonach robi się bardziej miękka, ale jej to wybaczam). Ona również ma misję. Nie znosi homoseksualizmu i jest chamską rasistką, ale za to całe swoje serce oddała chorym na zespół Downa. Jej relacja z Becky (Lauren Potter) jest naprawdę wzruszająca, choć nie do końca zdrowa.
Oglądam zatem, choć prócz Sue wkurzają mnie tu wszyscy. Nachalne wmuszanie tolerancji wywołuje u mnie efekt wręcz odwrotny. Nie mogę patrzeć na szczerbatego Kurta czy rozlazłą Rachel. Nie lubiłam nawet Finna, choć głupio o tym pisać odkąd grający go Cory Monteith umarł z przedawkowania. Pomimo że mój zmysł estetyczny tego nie toleruje, umysł podpowiada, że to ważna sprawa i że szczególnie nastolatkom potrzebne są takie seriale. Pokazywanie, że pary gejowskie, nastoletnie matki, bulimiczki, Latynosi, czarni, żydzi, biedni, kalecy i brzydcy, jednym słowem, że wszyscy mają prawo do życia, jest bardzo odkrywcze i potrzebne we współczesnej kulturze.
Gdy patrzę na Glee z szerszej perspektywy to odczuwam pewien paradoks. Kultura amerykańska sama stworzyła wzór urody i dobrobytu, w którym liczą się tylko szczupli i atletyczni blond bogowie oraz anorektyczne złotowłose dziewczątka, a teraz każda szanująca się gwiazda kina i muzyki mówi, że Glee jest jej ulubionym serialem, choć przecież jest antywzorem tego co prawdziwe amerykańskie. Nieudacznicy dostają tu głos, choć wcale nie powinno ich tu być. Ale czy to na pewno nieudacznicy? Wszystkie wątki Glee kończą się przecież tym, że bohater słuchając tylko siebie odkrywa w sobie talent i odnosi sukces (także finansowy) w dziedzinie szanowanej przez bezmyślny, anonimowy ogół. Wniosek jest prosty: możesz być brzydki, gruby, czarny lub biedny, ale jeśli dostaniesz się na prestiżową uczelnię, zagrasz w filmie lub wydasz płytę, to ci wybaczymy. Inaczej lepiej, żebyś nie istniał.
[…] psychicznego. Słowo daję, że momentami wydawało mi się, że oglądam jakiś słaby odcinek Glee, a to już naprawdę […]
[…] historii miłosnej. Mnie urzekła szczególnie postać Christine (Dot James, trener Bestia z Glee), czyli sex trener powiększająca co się da u niepewnej siebie klientki, a także otyły jak […]
[…] wszelkie zadania domowe. Tak to już jest w tych filmowych liceach. Jeśli lubicie klimat Glee, DUFF wam się spodoba. Jest tu wszystko, włącznie z głupimi stereotypami, nastoletnim chamstwem […]