Ten film to bardzo rozczarowująca adaptacja nie aż tak dobrej książki. Trzeba było się nieźle postarać, żeby zepsuć całkiem wciągającą, miłą dla czytelników powieść, ale się udało niestety. Jedynym, co w moim odczuciu zasługuje tutaj na pochwałę są drobiazgowo odtworzone realia XVII-wiecznego Amsterdamu. W tych mrocznych kadrach, ciepłych półcieniach, w szeleście bogatych sukien i nasyconych barwach kwiatów czuć atmosferę gwarnego, zamożnego portu. Częścią tej atmosfery jest także sięgająca zenitu tytułowa tulipanowa gorączka. Giełda cennych cebulek kwitnie, a wraz z nią wznoszą się i upadają fortuny Holendrów, ulegających hipnotycznemu czarowi rzadkich okazów. Gdyby tylko o tym był ten film (na przykład w formie dokumentu) obejrzałabym go z wypiekami na twarzy, ale że doczepiono do fabuły nieszczęsną historię miłosną, efektu wow! nie było.
KomentarzTag: Matthew Morrison
Napisanie o Glee kosztuje mnie najwięcej siły woli i samozaparcia ze wszystkiego, co wystukałam w ciągu ostatniego roku. Trudność wyrażenia sądu o tej produkcji wynika z tego, że z jednej strony jest to bardzo irytująca, plastikowa, kiczowata papka, a z drugiej strony jednak jest to serial ze szlachetną misją szerzenia tolerancji i szeroko pojętej miłości bliźniego (szczególnie jeśli jest gejem lub przedstawicielem jakiejkolwiek innej mniejszości). Zaczęło się od tego, że już w wakacje postanowiłam oglądać Glee by móc o nim napisać na blogu. Z kilku odcinków zrobiło się kilka sezonów i nim się zorientowałam, codzienne poobiedne seanse tego amerykańskiego plastiku stały się czymś w rodzaju rodzinnego rytuału. Moi drodzy, dałam radę i obejrzałam wszystko, choć przyznam, że nie było to łatwe (a z drugiej strony aż za łatwe, przez co bardzo źle o sobie teraz myślę).
3 komentarze