Retro klimaty mają się świetnie w telewizji. Po rewelacyjnych Mad Men czy Zakazanym imperium, dostajemy w tym sezonie Vinyl, opowieść o muzycznej rewolucji w latach 70. Podejrzewam, że fani muzyki z tamtych czasów są wręcz zachwyceni tematyką, a zwłaszcza szczegółowością przedstawianych faktów, ale mnie osobiście Vinyl męczy koszmarnie. Nie bardzo rozumiem dlaczego ta produkcja udaje fabułę, skoro kilkuczęściowy dokument (czym w rzeczywistości to jest) miliony ludzi oglądałyby równie chętnie. Niby jest klimat, na każdym ujęciu widać wielką kasę wpakowaną w odtworzenie realiów tamtych czasów, a jednak na każdym kroku czuć, że czegoś brakuje, a jednocześnie przesyt jest tu przeogromny. I nie ma dla mnie znaczenia, że to dzieło Jaggera, Scorsese czy Wintera, po prostu źle się to ogląda. Nie chodzi też o obcą mi tematykę, bo przecież wciągnęłam się na poważnie w wiele produkcji na zupełnie abstrakcyjne dla mnie tematy (choćby Manhattan). Chodzi o formę.
Muzyczne fantazje Richiego
Poznajemy ten świat z punktu widzenia Richiego Finestry (Bobby Cannavale), szefa dużej wytwórni płytowej American Century Records, który sprawia wrażenie jakby najlepsze lata miał już za sobą. Owszem, Finestra odkrył kilka talentów, wypromował parę hitów, na których dorobił się fortuny, jednak teraz jego firma ma poważny zastój, a on sam jest kompletnie wypalony (przepity i upalony także). W pierwszym odcinku zostajemy wrzuceni w negocjacje dotyczące sprzedaży powoli plajtującej wytwórni, ale na szczęście końcówka epizodu przynosi nie tylko wielką pobudkę Finestry, który na nowo odnajduje sens życia i miłość do prawdziwej muzyki, ale także budzi się w nim chęć walki o firmę, której oddał najlepsze lata. Kolejne części serialu to próby powrotu Richiego na sam szczyt, ale także jego wewnętrzna walka z demonami, używkami, paranoją i wyrzutami sumienia, jak również krótkie wycieczki w przeszłość, pokazujące jak w ogóle ten podejrzany Włoch znalazł się w muzycznym biznesie.
Oprócz szamotaniny producenta muzycznego, śledzimy także poczynania jego pracownicy, Jamie Vine (Juno Temple), która jest niczym Peggy Olsen dla Dona Drapera, gdyby oczywiście Peggy chodziła cały czas naćpana i sypiałaby ze swoimi klientami. Panna Vine to chyba najciekawsza postać w tej produkcji, jest głodna sukcesu, ma dobry gust i zmysł artystyczny, a do tego jest bardzo przedsiębiorcza, dorabiając sobie dystrybucją wszelkiego rodzaju narkotyków i to w miejscu pracy. Tylko ona w całym tym cyrku budzi we mnie jakiekolwiek emocje.
Trzecią częścią widowiska są oczywiście zespoły muzyczne. Widzimy jak legendy rocka przeżywają swoje chwile chwały na muzycznym firmamencie, jak negocjowano kontrakty i jak próbowano okiełznać czasem naprawdę dzikich artystów, a nawet jesteśmy świadkami rodzącego się fenomenu grupy ABBA. Lata 70. to naprawdę barwny okres, a przemysł muzyczny tamtych czasów to znakomity temat na serial. Dlatego też szkoda bardzo, że to wszystko zostało tak przemielone i przegadane, a potem utopione w morzu wódki i narkotyków w głowie Finestry. Jedyna radość jaką można mieć z oglądania serialu Vinyl to znakomita muzyka (która broni się i bez tej produkcji) oraz frajda z obserwowania aktorów próbujących maksymalnie się upodobnić do młodych bogów estrady. No i oczywiście wielbiciele mody oraz kultury tamtej epoki mogą doświadczyć estetycznej przyjemności z patrzenia na większość kadrów. Tylko dla serialomaniaków rarytasów zabrakło.
Prawie jak Mad Men
W tym przypadku prawie robi bardzo wielką różnicę. Mad Men nawet gdy przynudzał, gdy akcja grzęzła w potoku nudnych biznesowych monologów, chciało się go oglądać, choćby ze względu na wyraziste kobiece postaci. Wiele płaszczyzna życiowych Dona Drapera, a także jego współpracowników czy rodziny, harmonijnie się ze się ze sobą splatało i równoważyło, i nawet jeśli akurat nie interesowało mnie co tam w firmie, to poczynań jego żony czy Peggy byłam zawsze ciekawa. W Vinylu nie ma równoważącego hektolitry testosteronu pierwiastka kobiecego. Oczywiście są kobiety (choćby wspomniana panna Vine), ale ich rola jest zmarginalizowana, są przede wszystkim ładnymi ciałami i to cielesnością załatwiają większość spraw, przynajmniej do momentu aż ktoś zechce ich wysłuchać. Największym zawodem jest pod tym względem grająca żonę głównego bohatera, Devon, Olivia Wilde. Jej martwa twarz (to ogromne czoło!) mnie przeraża, kobieta ma zerową ekspresję i od razu widać, że daleko jej do pełnokrwistej Christiny Hendricks czy do królowej lodu January Jones.
Zamiast tego i zamiast skupiania się na tym, w czym tkwiła siła muzyki z początku lat 70. (chętnie bym się dowiedziała), dwie trzecie każdego odcinka wypełniają jak na razie pół biznesowe, pół mafijne narady paskudnych panów z brzuszkiem, których wąskie grono decyduje o wszystkim co się dzieje w przemyśle muzycznym. Rozumiem, że twórcy serialu chcieli pokazać kulisy, ale mogli to zrobić w zgrabniejszy sposób. Uszy więdną, a oczy same się zamykają, takie to nudne i paskudne. Z każdą minutą serialu nabieram większej pewności, że jego autorzy mieli tyle pomysłów, tak wiele pasjonującego ich materiału, że zwyczajnie nie mogli się zdecydować co pokazać, a co usunąć, więc dali wszystko bez selekcji. Najlepiej to widać w dialogowych dłużyznach.
Mój głęboki wstręt wzbudza zarówno to, że to prawdziwie męski świat (i to nie w dobrym sensie), jak i to, że oprowadza nas po nim tak śliska jednostka jak Richie Finestra. Poza intuicją muzyczną ten facet nie ma żadnych zalet, nie dano mi nawet cienia szansy bym mogła go polubić. Oczywiście, poza wszystkim innym, nie lubię też grającego go aktora (prawie tak jak Bradleya Coopera) i chyba każdy kto widział jego popis w Seksie w wielkim mieście zrozumie, że aktor znów gra postać idealnie pasującą do jego aparycji (co, po raz kolejny, nie jest żadnym komplementem).
[…] Vinyla na pewno ubolewają, że ich serial nie był nawet w połowie tak dobry. Kanye West pewno ubolewa, […]