No i mamy kolejny film z obszernej kolekcji dzieł, których trailery były sto razy lepsze niż obraz w całości. Nie ma co udawać, że nie obejrzeliśmy tego wszyscy tylko dlatego, że nam się muzyka i energetyczny montaż z zapowiedzi spodobały. Gdyby nie to, Pakt z diabłem obejrzałby ułamek widzów, którzy wynudzili się strasznie w kinach i przed ekranami swoich laptopów. Normalnie tego się nie da oglądać. Jeśli jesteście przed to sobie darujcie i te dwie godziny przeznaczcie na spacer z psem lub pucowanie toalety. Wszystko będzie lepsze od oglądania kolejnego komicznego wcielenia Johnny’ego Deppa, tym razem w wersji ,,lord Valdemort z paskudnymi zębami”.
Gangster, senator i agent
Zasadniczo jest to historia o tym, jak to w latach 70-tych i 80-tych paskudny psychopata i gangster, czyli James ,,Whitey” Bulger, wprowadził chaos, terror i anarchię na ulice południowego Bostonu. To historia jego obłędu, ale też zupełnie niezrozumiałego zapatrzenia w niego kilku facetów, którzy nie bacząc na nic, pomagali mu jak mogli w imię ulicznego honoru i wspomnień wspólnego dzieciństwa. Chyba już czujecie, że to jest jak słaby polski rap i się nie mylicie, tyle że do tego jest nudno, szaro i bezpłciowo.
Akcja rozkręca się na dobre, gdy pewien agent FBI o nazwisku Connolly (Joel Edgerton) wraca do Bostonu i postanawia zrobić karierę na starych znajomościach. Dawniej on i jego paczka byli zwykłymi chłopakami z ulicy, teraz to co innego. Connolly czym prędzej umawia się z senatorem Billym Bulgerem, bardzo wpływowym człowiekiem, i kieruje prośbę by ten skontaktował go z bratem, jeszcze nie tak wpływowym Whitey’em. No i się zaczyna. Bandzior po odsiadce w Alcatraz, który jest na razie płotką w Bostonie, zostaje wciągnięty na listę informatorów FBI. Whitey ma informować służby o postępkach włoskiej mafii, a w zamian kolega Connolly zapewnia mu nietykalność. Szybko przekonujemy się o tym, co znaczy tak naprawdę tytułowy pakt z diabłem (lub Czarna msza, jak kto woli). Agent FBI chroni niebezpiecznego przestępcę, który z dnia na dzień się rozkręca, stając się totalnym psychopatą. Whitey ma obsesje kontroli i wieczną paranoję. Bez przerwy podejrzewa kogoś o zdradę i brak szacunku, a wszystkie prawdziwe lub wyimaginowane przewinienia karze śmiercią. No ale niestety, jak już wspomniałam, brat-senator i kumpel-agent, chronią go za wszelką cenę. Podobnie jest z jego wiernymi podwładnymi. Brata jeszcze rozumiem (choć scen z Cumberbatchem jest tu naprawdę niewiele), ale Connolly to totalna zagadka, bo w końcu Whitey nie daje FBI prawie niczego. Już w połowie trudno się zorientować o co tym wszystkim ludziom chodzi.
Bez polotu
Mam wielki problem z tym filmem, bo praktycznie każda scena tutaj to taka sytuacja, która ma w sobie potencjał, może być naprawdę przełomowa i wielka, ale niestety, scenarzysta i reżyser za każdym razem wybierają sztampę i nudę. Ogląda się to jak jakiś kiepski serial kryminalny z lat 80-tych. Tempo siada, im dalej tym gorzej, a my czekamy aż się coś naprawę wydarzy. Niestety, czekamy tak aż do napisów końcowych. Dzięki bardzo dobrym aktorom, zwłaszcza na drugim planie, mógł to być fantastyczny film, taki z klimatem i lekko psychodeliczny. Bardzo dobrze też wyglądają realia z przełomu lat 70-tych i 80-tych, ale niestety to filmu jeszcze nie robi. Można było coś uratować z innym aktorem w roli głównej, ale Depp po prostu ją położył. Naprawdę miło by było gdyby w końcu do niego dotarło, iż gotowość zrobienia sobie dowolnej charakteryzacji to jeszcze nie aktorstwo. Widać, że zupełnie nie wie co z sobą zrobić. Zamiast bycia demonicznym geniuszem zbrodni, co to za krzywe spojrzenie zabija gołymi rękoma, dostajemy błazna ze świecącymi oczami w stylu husky. No doceniam, że już nie jest piratem i nie ma biżuterii, ale to jednak za mało. Czyżby się bał, że jak zagra bez sztucznej łysiny, makijażu czy doczepek, to wszyscy zobaczą, że jest nudnym, mało zdolnym aktorzyną o posturze dziesięciolatka? Też mi bandzior!
Bardzo spodobał mi się za to Joel Edgerton, który moim zdaniem jest świetny w roli czarnych charakterów (pewnie przez te kosmiczne rysy twarzy). Ale nie bardzo mógł się popisać, podobnie jak Cumberbatch; obaj są tu tylko doczepką do słabego Deppa. Szkoda też obu pań, czyli Dakoty Johnson i Julianne Nicholson, ponieważ grają wątki, które nie mogą się w pełni rozwinąć w filmie, a to niedobrze, bo też mają potencjał.
Na koniec jeszcze dwie sprawy odnośnie Paktu z diabłem. Po pierwsze, to cały koncept siada, gdy się na początku dowiadujemy jak film się skończy. Po drugie, uradują się fani Fat Damona Jesse’ego Plemonsa, który cieszy oko w stylowej peruce.
Też byłam bardzo rozczarowana tym filmem. Po wyjściu z kina próbowałam odnaleźć w nim jakieś przesłanie lub dowiedzieć się co wgl autor miał na myśli ale poległam niestety.
Ja tak sobie myślę, że może tą głębią miała być wewnętrzna walka głównego bohatera z jego własnym obrazem siebie. Może jego problemy psychiczne nasiliły się przez zawarcie paktu z FBI. Taki wewnętrzny konflikt, bo przecież zabijał kapusiów, a sam był jednym z nich. Psychika mu od tego siadła i stąd zwarcie i paranoja totalna. A może po prostu był chory.