Jest to oparta na faktach historia pewnego czarnoskórego mężczyzny, którego biografia pokrywa się z tym co najważniejsze w amerykańskich dziejach, szczególnie dla Afroamerykanów. Wychowany na plantacji bawełny na południu USA Cecil (Forest Whitaker), gdy tylko może opuszcza swoich właścicieli i zamieszkuje w Waszyngtonie, gdzie dzięki taktowi, powściągliwości i ciężkiej pracy zostaje po kilku latach zatrudniony w samym Białym Domu. Tutaj przez trzydzieści lat służy kolejnym prezydentom. Widać od razu, że twórcom filmu zależało szczególnie na czarnoskórych odbiorcach i zwróceniu uwagi na to jak postępował proces znoszenia kolejnych granic segregacji rasowych, aż do wiekopomnego momentu, w którym Barrack Obama został pierwszym czarnoskórym prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Film miał być epicki, z dramatyzmem, przytupem i zadęciem, ale wyszło tak sobie. Jakoś nie mogłam się wczuć w nieszczęście i wewnętrzne rozdarcie głównego bohatera, z którym nie udało mi się nawiązać absolutne żadnej emocjonalnej więzi. Mnogość zdarzeń i łopatologiczne kontrasty (zwłaszcza konflikt ze zbuntowanym synem) tak naprawdę uniemożliwiły mi zrozumienie motywacji tytułowego kamerdynera oraz wejście do wewnętrznego świata jego przeżyć. Winię za to głównie dość dziwną grę Foresta Whitakera, tę jego osobliwą mieszankę nerwowości z biernością i pokorą. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że patrzę na jakieś dziecko specjalnej troski, a nie na dorosłego, ,,normalnego faceta. Poza nim, w Kamerdynerze zatrudniono całą plejadę, no może nie aktorów, ale czarnoskórych artystów, po czym widać, że komuś bardzo zależało by film odniósł spektakularny sukces. O, kogóż tu nie ma? Oprah Winfrey, Mariah Carrey, a nawet Lenny Kravitz podkreślają przy tej okazji swoje czarne korzenie. Blasku usilnie dodaje również udział Robina Williamsa, a nawet samej Jane Fondy, a jednak przyznam szczerze, że nie chciałabym oglądać tego obrazu jeszcze raz. Film jest długaśny i wieje nudą. Nie mogłam się wprost doczekać końca, a w dodatku jakoś nie mogłam się wzruszyć nawet w tych momentach, w których czułam, że tego się ode mnie oczekuje.
Bardzo przeszkadzała mi imputowana przez filmowców świadomość, że oto oglądam najważniejsze wydarzenia w kulturze światowej, które działy się oczywiście w Ameryce i przy których reszta tego co się odbyło na świecie w XX wieku to niewinna opowieść dla dzieci. Irytowało mnie to, że ode mnie jako od widza oczekiwało się znajomości faktów dotyczących walki czarnoskórych obywateli Ameryki o równouprawnienie. Jakoś nie sądzę by Amerykanie z podobnym nabożeństwem odnosili się do polskiej historii, a już wspominanie obozów koncentracyjnych i umniejszanie przy tym ich złowieszczego znaczenia uważam za tani i niegodny chwyt.
Podsumowując: Kamerdyner to ckliwa, sentymentalna i schematyczna opowieść w stylu podręcznika dla chcących być politycznie poprawnych Amerykanów. Film jest nudny, drętwy i żałuję, że na jego oglądanie poświęciłam aż tyle czasu.
Zgadzam się w 100%. Film miałki, nudny i przewidywalny do bólu.
Po raz kolejny plakat, który kłamie.
Zaklecia na plakacie nie pomogly, propagandowe scierwo nie warte minuty ogladania.
[…] symbolicznie przedstawionych w życiu jednego czarnoskórego mężczyzny (mógłby to być prequel Kamerdynera) i rzeczywiście przez większość czasu widzimy na ekranie przystojną twarz bardzo zdolnego […]