Przy takich okazjach, jak pojawienie się nowego serialu pokroju Opowieści podręcznej, bardzo się cieszę ze swojego blogerskiego zajęcia. Mam oto bardzo rozsądny powód, by nie tylko wgapiać się w kolejne odcinki pokazywane na Showmaksie i traktować to jako poważną fuchę, ale przy okazji muszę też przecież (bo inaczej się nie godzi) obejrzeć film, a nawet poświecić tydzień na czytanie książki. Moją radość z pewnością zrozumie każdy mol książkowy, który tylko czeka na rozsądny pretekst by pochłonąć kolejną książkę. Choć nieco spóźniłam się na modę na Margaret Atwood i nie znam za dobrze jej twórczości, dzięki serialowi jej nazwisko stało mi się bardzo bliskie, pochłonęłam powieść z wypiekami na twarzy i jestem pewna, że to nie koniec tej czytelniczej przygody. A teraz do rzeczy, czyli do tego, co właściwie dostajemy.
4 komentarzeKategoria: Książki
Jest to klasyka tak klasyczna, że niemal zapomniana, dlatego dziś, czytana na nowo, niemal szokująca. Wydane w 1834 roku Ostatnie dni Pompei, napisane przez Edwarda Bulwer-Lyttona, brytyjskiego polityka i pisarza, doczekały się do naszych czasów całej serii filmowych adaptacji i literackich odniesień (włącznie z koszmarnymi Pompejami z Kitem Haringtonem, o których nie mogę zapomnieć i śni mi się ten koszmarek po nocach), ale oryginał jest tylko jeden. Kultura starożytna to lustro, w którym przeglądają się wszystkie kolejne epoki, coś, co określa naszą tożsamość jako Europejczyków, a także okres, na znajomość którego warto było się zawsze snobować, bo tylko nielicznym dane było studiować łacinę czy uczyć się antycznej filozofii. Dziś motywy antyczne są twórczo wykorzystywane nie tylko przez literaturę i film, ale nawet przez komiks (300!) czy gry komputerowe (Swords and Sandals). Warto wiedzieć, gdzie bije źródło tej fascynacji nie tylko kultury wysokiej, ale i czysto rozrywkowej, czerpiącej całymi garściami z antyku. Niezaprzeczalnie jednym z takich źródełek jest właśnie ta powieść.
2 komentarze
Z Rosją i w ogóle z całym Związkiem Radzieckim to jest dziwna sprawa, gdyż młode pokolenie Polaków praktycznie nic o nich nie wie, a przecież były i są tak blisko. Kultura amerykańska nas fascynuje, uwielbiamy azjatycką egzotykę i z wielką chęcią podróżujemy na egipskie plaże, ale jakoś rosyjskimi klimatami niewielu się interesuje. Osobliwe, bo źródeł mamy pod dostatkiem, gdyż nasi rodzice i dziadkowie to chodzące encyklopedie czasów, gdy ZSRR miało się jeszcze bardzo dobrze. Z jakiegoś jednak powodu nie bardzo młodych to interesuje i choć niektórzy z nas (tak jak ja) mogą nawet jeszcze coś pamiętać z lat osiemdziesiątych, to podświadomie czujemy, że wszystko, co radzieckie, jest szare, nudne, nieciekawe lub tak brutalne i chore, że lepiej o tym nie wiedzieć za dużo. Jeśli jednak przemożecie niechęć i na przykład pod wpływem filmu Miś, kolejnej lektury klasyka klasyków, czyli Mistrza i Małgorzaty lub któregoś z odcinków znakomitego serialu dokumentalnego Szerokie tory, poczujecie sentyment i zechcecie się dowiedzieć czegoś więcej o tworze jakim był ZSRR, to ta niezbyt obszerna książka będzie znakomitym początkiem. Ja osobiście sięgnęłam po nią przy okazji oglądania kolejnego sezonu serialu Zawód: Amerykanin, którego akcja coraz częściej przenosi się do Rosji w samym środku zimnej wojny.
SkomentujKsiążki Joanny Bator to dla mnie wyjątkowa literatura na szczególne okazje. Nie jest to w żadnym wypadku coś do odhaczenia, nowość, którą warto przeczytać, bo wszyscy o niej mówią, a potem szybko o niej zapomnieć. Te powieści to nagroda, coś do smakowania i wsłuchiwania się, okazja do śmiechu i wycieczka w odległe wymiary, dlatego też wybieram je gdy mam pewność, że starczy mi czasu i spokoju na swobodne delektowanie się i wypisywanie cytatów. Oczywiście mam świadomość, że Bator nie pisze dla każdego, że wielu osobom jej twórczość wydaje się kontrowersyjnym kiczem, który powinno się spalić. Ja jednak uwielbiam jej styl, w bohaterkach odnajduję pokrewne dusze i naprawdę doceniam właśnie ten rodzaj czarnego humoru, który niczego nie oswaja, a wręcz sprawia, że groza otaczającej nas rzeczywistości jest jeszcze bardziej wyrazista i mroczna.
2 komentarzeTa książka otwiera przed czytelnikami drzwi do zupełnie innego wymiaru kultury, a ci, którzy (niekoniecznie profesjonalnie) upodobali sobie japońskość w każdej postaci, będą nią zwyczajnie oczarowani. Oto kolejny fenomen związany z Krajem Kwitnącej Wiśni. Podczas gdy reszta świata odcina się od swoich korzeni, a folklor jest uważany za przejaw zacofania i prymitywizmu, Japończycy nadal czerpią ze swej ludowości pełnymi garściami, twórczo przekształcając niesamowitości z dawnych czasów, w najbardziej widowiskowe fenomeny współczesnej kultury popularnej. Najwspanialsze jest to, że dzięki ich świadomości wartości tego, co niezwykłe i tajemnicze, tak wiele z dawnych legend zostało ocalonych i może kontynuować swój kulturowy żywot w zmienionej formie i to nawet poza granicami Japonii. Polecam tę książkę każdemu, kogo interesują źródła wspólnej nam wszystkim kultury popularnej. Nie tylko bowiem mangi i anime, ale też wiele gier komputerowych czy filmów czerpie całymi garściami z tradycji yōkai, z czego nie do końca zdajemy sobie sprawę, a czego Japończycy są jak najbardziej świadomi.
SkomentujTa powieść bardzo mnie zasmuciła. Liczyłam na emocje podobne do tych, których doznałam czytając Olive Kitteridge czy Mam na imię Lucy, ale niestety, moje oczekiwania się nie spełniły. Wszyscy są tu dość niesympatyczni, obcy, zimni i dziwni, nie rozumiem wewnętrznej logiki bohaterów, ani (jak przypuszczam) kontekstu kulturowego opisywanych wydarzeń. Smuci mnie to, gdyż w poprzednich powieściach Strout dopuszczała nas tak blisko stworzonych przez siebie postaci, jak to tylko możliwe. Choć nadal babramy się w rodzinnych zaszłościach i dziecięcych krzywdach, to czytając, miałam wrażenie, że patrzę przez grubą szybę na zupełnie obcych ludzi. Niemiłe to było, zwłaszcza, że tak żywo mam jeszcze w pamięci Olive, której każda emocja była dla mnie czytelna jak moja własna.
SkomentujTę książkę łatwo przeoczyć w zalewie wiosennych nowości, ale zapewniam, że powinna się ona znaleźć w biblioteczce każdego rodzica, nie tylko takiego, który żywo interesuje się kulturą japońską. W tym poradniku zawarte są treści, które trudno byłoby zaliczyć do rewolucyjnych czy szczególnie odkrywczych (więcej warzyw, więcej ruchu!), ale niestety, są to informacje tak proste i zwyczajne, że cały świat zdaje się o nich zapominać. Na temat dziecięcej otyłości mogłabym naprawdę wiele napisać, bo sama do szczuplasków nie należałam, a widmo tych moich dodatkowych kilogramów zatruło mi lata szkolne. Dziś nie trapię się już nadwagą własną (wcale nie tak dużą i po drodze mimochodem zgubioną), ale coraz większą ilością osób otyłych dookoła. Pomijam już kwestię nadwagi dorosłych, bo w końcu każdy z nas ma prawo decydowania o tym co i w jakiej ilości ląduje na jego talerzu, ale na grube dzieci spokojnie patrzeć nie mogę. Maluchy są od nas całkowicie zależne, a my powinniśmy czuć się odpowiedzialni za ich obecne i przyszłe zdrowie. Tymczasem, mając w pogardzie doniesienia o tym, że otyłość oznacza cukrzycę, nadciśnienie, raka i ogólnie krótsze życie, tuczymy dzieci słodkimi napojami, białą mąką, tłuszczami roślinnymi i przyzwoleniem na praktycznie zerową aktywnością fizyczną. Jeśli myślicie, że przesadzam, to przyjrzyjcie się czasem grupkom dzieci wychodzącym ze szkoły. Z moich obserwacji wynika, że coraz mniej jest takich, które mieszczą się w normach przewidzianych dla swojego wieku.
SkomentujWidząc zapowiedź na okładce, obiecującą czytelnikom, że oto przyszło im obcować z „pierwszym polskim serialem literackim”, pomyślałam, że mam do czynienia ze zwyczajną powieścią, która już niedługo zostanie sfilmowana. No nie zachęciło mnie to do lektury, ale się zebrałam i nie żałuję. Okazało się bowiem, że powiązania z telewizją są w tym przypadku znacznie mniej oczywiste. Pod wieloma względami powieść Ewy Madeyskiej jest naprawdę innowacyjna, choć są to innowacje dość zaskakujące. By je poczuć, musimy się najpierw w powieści zanurzyć i rozsmakować, co z początku nie jest łatwe, bo od razu wpadamy w wir wydarzeń. Ale spokojnie, mamy na uporządkowanie myśli niemal 550 stron :), nie zniechęcajcie się więc po pilocie.
SkomentujSięgnęłam po tę książkę, ponieważ w przeszłości sama nieraz zastanawiałam się nad tytułowym pytaniem. Zwiedzając liczne muzea i galeria (punkt obowiązkowy odwiedzin dowolnej europejskiej stolicy) można się napatrzeć na przeogromne zbiory narządów płciowych, sutków, pośladków i mięśni. Ich obecność zapewne nie dziwiłaby tak bardzo, gdybyśmy odebrali jako młodzi ludzie właściwą edukację artystyczną, w tym lekcje z historii sztuki. Niby wszyscy mieliśmy w szkole lekcje plastyki i techniki, ale ilu z nas może powiedzieć, że cokolwiek z nich wyniosło i zapamiętało poza tym, że na kartce ma być jak najmniej białych, niezamalowanych miejsc? Podobnych problemów mam więcej, nie tylko z golasami, dlatego też uważam, że ta książka, pierwotnie kierowana do bardzo młodych ludzi, uczących się jeszcze w szkole podstawowej, może przydać się również ich rodzicom, którzy nie znają się zupełnie na sztuce, a trochę jednak by chcieli i powinni.
Skomentuj









