Wspólnym elementem większości recenzji jakie przeczytałam przed obejrzeniem Więzów krwi, jest powoływanie się na innych twórców i inne dzieła, do których rzekomo ten film nawiązuje. Było (i jest) tego znacznie więcej niż zwykle, co sprawia wrażenie, jakby ktoś się usprawiedliwiał, a jednocześnie coś nam nakazywał. Taki jakby szantaż emocjonalny, bo niby tobie osobiście to na co patrzysz nie podchodzi zupełnie, ale trzeba się zachwycać, bo tyle kultowych produkcji i wielkich nazwisk za tym stoi. Cóż, nie bardzo mnie obchodzi zdanie poważnych recenzentów, szczególnie w momencie, gdy najzwyczajniej w świecie cierpię w kinowym fotelu.
Historia jest prosta jak drut. Mamy dwóch braci, jednego przestępcę i jednego policjanta. Po wyjściu z więzienia Chris (Clive Owen) zatrzymuje się w mieszkaniu Franka (Billy Crudup). Między chłopakami na pozór jest wszystko ok, ale wiadomo, że konflikt jest tylko kwestią czasu (w tym przypadku bardzo długiego czasu). Nim dojdzie do wielkiego starcia policji i przestępców, obserwujemy jak Frank wiąże się z dziewczyną, której faceta zamknął w więzieniu (Zoe Saldana), oraz jak Chris nawiązuje romans z niewinną Natalie (Mila Kunis) i zawodową współprace ze swoją eks (Marion Cotillard). Więcej trudno byłoby naprawdę napisać, ponieważ nic więcej się nie dzieje. Dialogi są szczątkowe, a postaci komiksowe. Już więcej głębi dopatrzeć się można u pierwszego lepszego herosa Marvela.
Waśnie między dwoma braćmi, różnymi jak ogień i woda, nie ruszają mnie w tym wypadku zupełnie, a przecież powinny. Wszak mamy Nowy Jork lat 70-tych, jest stylowo, muzycznie i jak trzeba retro. Niestety, to stylowe opakowanie nie zawiera żadnej wartościowej treści. Samo to, że ktoś się napracował przy charakteryzacji i wynajdywaniu samochodów i ubrań sprzed czterdziestu lat, nie znaczy, że mamy do czynienia z arcydziełem (jak sugerują nawet bardzo poważne publikacje).
Mam problem z tym filmem nie tylko dlatego, że jest nudny, boleśnie pozbawiony akcji i długaśny (niby to tylko 2 godziny, a wydaje się, że Titanic przy tym to jakby krótki odcineczek sitcomu; Więzy krwi zmieniają postrzeganie czasu). Nie rozumiem zupełnie dlaczego czyjąś ambicją miałoby być nakręcenie filmu, który będzie dokładnie taki jak amerykańskie kino sensacyjne z lat 70-tych. Równie dobrze można sobie zapodać oryginał i po sprawie. Czy nie lepiej by było gdyby przeszłość była pokazana z użyciem odrobiny chociaż współczesnych środków? A tak jest po prostu szaro, siermiężnie i włochato. Mężczyźni są prości i się nie zmieniają, a kobiety służą tylko za narzędzia w ich rękach, ewentualnie spełniają też funkcję przytulanki.
Więzy krwi to w moim subiektywnym odczuciu najgorszy film tego roku (a właściwie zeszłego). Jest lepszy od American Hustle, do którego jest porównywany, tylko w tym, że nie gra tu Bradley Cooper, a to się zawsze liczy na plus. Co prawda Clive Owen też do najsympatyczniejszych czy najurodziwszych osób nie należy, a do tego po filmie Bliżej, wydaje mi się lepki i brudny, to jednak patrzenie na niego nie boli aż tak. Przynajmniej odróżnia się od reszty wąsatych facetów, klonów w brzydkich koszulach i jeansach. Jeśli chodzi o role kobiece, to tylko Marion Cotillard, grająca prostytutkę i narkomankę Monicę, robi pozytywne wrażenie. Kunis i Saldana, podobnie jak we wszystkich swoich wcześniejszych filmach, są tylko tandetnymi ozdobami.
A jak ktoś ma ochotę pooglądać sobie tragiczny konflikt między dwoma braćmi, a do tego lubi mega męskie typy, to niech obejrzy Warriora z Tomem Hardym. Bardzo polecam.
[…] dzisiaj tydzień absurdalny i wkraczamy w tydzień kulinarny. Wraz z nowościami (Więzy krwi i Tammy), w nadchodzących dniach cofnę się pamięcią do moich ulubionych filmów i książek o […]