No naczekaliśmy się na to cudo niemiłosiernie. Przyznam, że miałam już chwile zwątpienia, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę bohatera swojego ulubionego serialu. W ciągu tych dwóch lat, które minęły od emisji ostatniego odcinka drugiej serii, nieraz nachodziły mnie poważne wątpliwości. Często także myślałam sobie coś w stylu ,,Skoro aż tyle wam to zajmuje lub aż tak się szanujecie, to wypchajcie się szerlokowcy, nie będę was więcej oglądać”. Jednak oczywiste jest, że gdy tylko ukazał się pierwszy odcinek trzeciej serii, nie odmówiłam sobie uczestnictwa w tym święcie kinomana.
Każdego, kto jeszcze nie zdążył obejrzeć, zapewniam, że warto zrobić to jak najszybciej. Dla mnie nowa odsłona przygód detektywa ma tylko jedną wadę – jest za krótka. No, ale nie można mieć wszystkiego. Poza tym jest idealnie moi drodzy. Holmes wraca w wielkim stylu i się dzieje. Właściwie każda scena jest tu szaloną niespodzianką. Każdy dialog iskrzy się od humoru i inteligencji. Nie ma czasu na nudę czy zmęczenie. The Empty Hearse to dosłownie rześki strumień akcji, którego nie można porównać z jakimkolwiek innym serialowym epizodem (nie przesadzam troszeczkę, nie przesadzam?). Szczególnie urzekł mnie pseudo homoerotyczny humor w relacji Holmesa i Watsona. Panowie kłócą się i jednoczą w wielkim stylu i z przytupem, a ratowanie świata i chwytanie przestępców pozostaje gdzieś na marginesie ich intymnej, acz platonicznej, relacji. Aktorsko także jest świetnie. Benedict Cumberbatch jest najlepszym Holmesem jakiego widziałam i zdaje się, że reszta świata zgadza się ze mną w tej kwestii. Martin Freeman jako przyziemny, solidny, nerwowy i wierny Watson sprawdza się równie znakomicie. Widz od razu jest w stanie wybaczyć im niezbyt udane aktorskie projekty z ostatniego czasu. Temu pierwszemu Koniec defilady i Star Treka, a temu drugiemu Hobbita. W duecie działa ich magia. Niczego więcej nie zdradzę, żeby nikomu nie popsuć naprawdę wielkiej niespodzianki na koniec odcinka.
Dwuletnią tęsknotę za Sherlockiem leczyłam na różne sposoby. Dwa główne to oglądanie Elementary (nędzny substytut) i słuchając audiobooka z opowiadaniami Conan Doyle’a. To ostatnie wspominam bardzo źle. Literacki pierwowzór do mnie zupełnie nie przemawia. Jest nudny i pyszałkowaty, ale niestety tych cech nie równoważy niezwykły urok postaci czy też tempo opowiadania jego historii. Moim zdaniem serial BBC zasługuje na wszelkie możliwe nagrody, ponieważ zdarzył się tu prawdziwy telewizyjny cud, bowiem ta produkcja jest lepsza od swego legendarnego, kultowego, idealizowanego literackiego pierwowzoru.
Nie przesadzasz, nie przesadzasz.
Ja też leczyłam się podobnie i miałam podobne odczucia. Jedynym lekiem jest chyba seria z Jeremy’m Brettem, który jest moim zdaniem najbardziej holmesowym Sherlockiem Holmesem jaki powstał i to planuję sobie aplikować, kiedy oczekiwane na sezon 4 będzie mi się dłużyć. A dla BBC niech posypią się wszystkie możliwe nagrody, od aktorstwa po montaż, wszystko zasłużone, „Sherlock” rządzi.