Jak ktoś ma dziecko, to się wzruszy. Jak ktoś jest mięsożerny i mało wymagający kulinarnie, to się obślini. A jak ktoś tak jak ja jest bezdzietnym roślinożercom, to raczej się wynudzi i zniesmaczy niewybrednymi ,,męskimi” żartami. Jak na kino kulinarne przystało, w roli głównej w Szefie oczywiście jedzenie. Tym razem serwuje się widzom specjalności kuchni kubańskiej i amerykańskiej. Przez większość filmu patrzymy jak bardzo otyły i charyzmatyczny (tylko we własnym mniemaniu) Jon Favreau grający tytułową rolę, zamaszyście miota się w kuchni kładąc na talerze kolejne porcje tłuszczu, węglowodanów prostych i upieczonych części dużych ssaków. Do tego nie cichnący podkład muzyczny kubańskich hiciorów.
Fabuła jest prosta i przebiega według dobrze znanego schematu – od wielkiego upadku do powrotu w chwale. Szef Carl Casper jest (jak przystało na każdego mężczyznę, który podjął się przyziemnego zawodu kucharza) niesamowicie zdolny i kreatywny, ale jego zapędy twórcze w kuchni hamuje wspólnik Riva (Dustin Hoffman), który jest bardzo zachowawczy i nie chce zmieniać niczego w sprawdzonym menu. Niestety, recenzja znanego blogera kulinarnego Ramseya Michel (Olivier Platt) dopełnia czarę goryczy i sfrustrowany kucharz rzuca jedyną robotę, do której się nadaje. Oczywiście jest załamany, a sytuacji nie poprawiają ani napięte stosunki z synem, ani też namowy byłej żony by sprzedawał jedzenie z budy samochodowej. Rozwiązaniem wszelkich problemów okazuje się podróż z rodziną do korzeniu, w tym przypadku do Miami.
Jeśli już komuś należą się pochwały za występ w Szefie, to zdecydowanie Bobby’emu Cannavale grającemu syna Carla Tommy’ego. Postać jest naprawdę wiarygodna, inteligentna i zabawna, a do tego czuć, że młody aktor doskonale wie jak korzystnie wypaść przed kamerą. Więcej dobrego aktorstwa tutaj nie zaobserwowałam. Scarlett Johansson, grająca kochankę Carla, wystąpiła w swoim najmniej korzystnym wizualnym wydaniu z obleśną grzywką. Nie wiem dlaczego to zrobiła. Przecież innych atutów poza wyglądem nie ma. Słabo jest też z Sofią Vergarą grającą Inez, byłą żonę. Kobiecie nie schodzi z twarzy mina zdziwionego labradora, a do tego wszystkie swoje kwestie wykrzykuje, jakby rozmawiała z samymi głuchymi. A to, w jaki sposób faceta będącego przez cały czas na ekranie mógł zagrać tak niewyględy gość, przestaje być tajemnicą, gdy poczytamy czołówkę, z której wynika, że Jon Favreau nie tylko tu gra, ale jest odpowiedzialny także za reżyserię, scenariusz i produkcję. Zupełny brak samokrytycyzmu.
Jeśli chodzi o samo jedzenie, to nie powala. Patrzymy głównie na góry mięsa wieprzowego. Jest cała martwa świnia, od której niefortunnie zaczyna się film, ale także kilogramy boczusiów i szyneczek marynowanych w zalewie z cytrusów i pieczonych, a także połacie zwęglonej wieprzowiny z teksańskiego grilla. Podaje się toto najpierw w towarzystwie gustownego warzywnego przybrania w restauracji, a potem na maślanej kanapce z ciężarowej budy.
Moja niechęć do tej mięsnej opowieści nie wynika wcale jednak z niechęci do mięsa. Choć tego nie robię na co dzień, to gdy na przykład patrzę co serialowy Hannibal wyprawia w kuchni, byłabym gotowa skonsumować wszystkie podroby stylizowane na ludzkie, nie tylko dlatego, że żadne zwierzę przy tym teoretycznie nie ucierpiało, ale też dlatego, że tak pięknie jest to pokazane. Gdyby Fareau zatrudnił ekipę kulinarnych stylistów, która pracuje nad każdym ruchem Madsa Mikkelsena w kuchni, a także nad perfekcyjną estetyką jego mięsnych dzieł sztuki, byłby to znacznie lepszy film o pasji do jedzenia. No poważnie! Gdybym chciała patrzeć na to, jak banda otyłych facetów popełnia stopniowe samobójstwo pochłaniając zachłannie ociekające tłuszczem ochłapy (i to przy kiepskiej, przaśnej muzyce) to bym sobie jakieś video z typowego polskiego weselicha obejrzała.
Koniecznie muszę jeszcze napisać, że uważam iż to obrzydliwe, że ci faceci z Szefa tak sobie cały czas kadzą. Ileż tych zachwytów nad samym sobą?! W dodatku obserwując tę chaotyczną, zamaszystą i ,,typowo męską” krzątaninę po kuchni, aż dziw bierze, że nie doszło do jakiegoś wypadku podczas kręcenia. Sądzę także, że wielki szef odpadłby przy pierwszym dniu szykowania polskich świąt. Bigosowi, sernikom, rybom, a już na pewno pierogom nie dałby rady. Pierwsza lepsza polska gospodyni domowa rozłożyłaby go na łopatki przy tradycyjnej sałatce warzywnej czy barszczu, ale o tym filmu nie zrobią, bo nie medialne.
Po tym niesmacznym doznaniu filmowo-kulinarnym trzeba chyba napisać o produkcji, w której dla odmiany ktoś z wyczuciem i artyzmem przygotowuje piękne jedzenie. Następny wpis (niedzielny) będzie o Jestem miłością z Tildą Swinton.
[…] gotowanie. Zwykle jest spektakularnie, dynamicznie i skrótowo. Szef kuchni (choćby ten z filmu Szef) tnie warzywa niczym ninja, ogień z palników niemal przypala mu brwi, a w tle leci żwawa […]