Ta dokumentalna seria to moja najnowsza fascynacja. Cotygodniowe niedzielne oglądanie jednego odcinka stało się w naszym domu prawdziwym świętem, czymś w rodzaju nagrody po ciężkim tygodniu. Nic nie wprowadza mnie w niedzielny nastrój lepiej niż godzinny seans, w takcie którego mogę poznać bliżej któregoś z najlepszych szefów kuchni na świecie. Wszystko jest tu smakowite, piękne, ekskluzywne i wyrafinowane, co mnie osobiście naprawdę zachęca do wytężonych starań by żyć choć odrobinę tak jak bohaterowie serii. Ci kucharze to prawdziwe gwiazdy rocka świata doznań zmysłowych, artyści smaku i wirtuozi nowoczesnych technologii. To także wybitne jednostki, mające niesamowite osobiste historie do opowiedzenia widzom.
5 komentarzyKategoria: Kącik gastronomiczny
Jeśli szukacie idealnej książki na lato (idealnej, czyli skłaniającej do podróży i poznawania innych kultur, a do tego takiej, z której wiele się nauczycie o świecie i która podkreśli smak wakacyjnej przygody) to już możecie przestać szukać, bo oto ona. Kumin, kakao i karawana to niezwykłe połączenie podróżniczej gawędy, książki kucharskiej i naukowej rozprawy. Każda strona tej lektury jest dla czytelnika prawdziwą niespodzianką, a kończąc każdy kolejny rozdział można poczuć, że oto otrzymaliśmy porcję pożywnej wiedzy w wyjątkowo smakowitej i dobrze doprawionej formie. Ostrzegam tylko, że nie jest to publikacja do wchłonięcia na jeden raz, a bardziej do kontemplowania i delektowania się poszczególnymi jej fragmentami. Zapewniam, że nie znudzicie się nią bardzo długo, zatem spokojnie możecie ją spakować jako jedyny tom do podróżnej walizki, szczególnie jeśli zmierzacie gdzieś w okolice Morza Śródziemnego, Bliskiego Wschodu czy północnych wybrzeży Afryki.
SkomentujTo zdecydowanie nie jest film, który można obejrzeć w biegu, będąc myślami gdzie indziej. Nie spodoba się także zapewne tym, którzy nie wiedzą zbyt wiele o Japonii (dla nich będzie zbyt nudno by dotrwać do końca). Jeśli jednak macie akurat przed sobą leniwe popołudnie, a kwitnące jabłonie i bzy za oknem nastawiły was refleksyjnie do świata, to zdecydowanie zachęcam do seansu Kwiatu wiśni i czerwonej fasoli. Wiecie, że uwielbiam pisać o wszystkim co japońskie, a także zdarza mi się często notka do tzw. kącika gastronomicznego, w którym piszę o jedzeniu w książkach i filmach. To dzieło to dla mnie takie dwa w jednym. Japoński film o jedzeniu – czy może być coś lepszego?
KomentarzDziś kontynuujemy temat bardzo dziewczyńskiego kina na pochmurne wieczory. Poza dramatami kostiumowymi, najlepsze są w tym gatunku zdecydowanie francuskie komedie, a wśród nich najbardziej przytulaśna, czyli Przepis na miłość (przy okazji coś do kącika gastronomicznego). Wątpię by prawdziwi wielbiciele francuskich komedii nie widzieli już tego filmu, ale może jeszcze uda się kogoś zachęcić. W końcu, co może być lepszego na tę paskudną pogodę niż ciepły film o ekscentrykach mówiących zmysłowym francuskim i zajadających się wykwintnymi czekoladkami?
3 komentarzeW drugim (i dla nas ostatnim) dniu festiwalu poczłapaliśmy na blok filmowy poświęcony kuchni japońskiej. Zapewniam, że nikt, kto kocha film Jiro śni o sushi, nie mógł być rozczarowany dwoma produkcjami, jedną opowiadającą o japońskim bulionie, a drugą o produkcji sosu sojowego. Wyjątkowy nastrój, dbałość o każdy detal i niemal kontemplacyjne ujęcie spożywczego (i wydawać by się mogło prozaicznego) tematu sprawiły, że od ekranu nie można było oderwać wzroku. Oglądanie Dashi – esencja Japonii oraz Shoyu i sekrety japońskiej kuchni jest jak seans terapeutyczny, z którego wychodzi się zrelaksowanym i przeświadczonym o tym, że wreszcie jesteśmy w stanie zasmakować najlepszych aspektów życia. To wrażenie jest ulotne i mija po kilku godzinach, ale zapewniam, że warto choć raz w życiu poczuć się jak mistrz zen, a te filmy to umożliwiają.
SkomentujNa Food Film Fest poszłam pierwszy raz, ale coś czuję, że zrobi się z tego prawdziwa tradycja. Cóż może być lepszego dla łakomczucha i kinomana niż filmy o jedzeniu? Gdybym lubiła banały i frazesy, napisałabym, że to była prawdziwa filmowa uczta, ale nawet moja szmirowatość ma swoje granice.
Spożywcze oglądactwo zaczęliśmy od dwóch francuskich filmów, które nie pozostawiły mnie obojętną, choć miałam świadomość, że to żadna sztuka i we Francji pewnie puszcza się takie rzeczy w telewizji przed wiadomościami, a nie tak jak u nas w kinie studyjnym. Oba obrazy poruszały jednak bliską memu sercu tematykę wytwarzania żywności, czyli samych źródeł naszego zdrowia, ale także chorób. Wspólnym mianownikiem filmów Zdrowy jak jogurt? i Ziarna niezgody było tropienie posunięć potentatów rynku spożywczego i rolniczego, których bardziej niż nasze zdrowie czy ekologia, interesują ogromne zyski (no szok normalnie!).
Już się chyba zorientowaliście, że wprost uwielbiam kino kulinarne i sądzę, że każdy kto lubi i docenia dobre jedzenie, podziela moją sympatię. Jeśli też tropicie wątki gastronomiczne w filmach, nie możecie ominąć Podróży na sto stóp, która jest klasykiem motywu gotowania na ekranie. W kinie dostaniemy dokładnie to, czego zwykle mamy prawo się spodziewać po tego rodzaju produkcjach, czyli opowieść o doskonaleniu się kucharza obdarzonego wielkim talentem, sympatyczne wątki rodzinno-nostalgiczne i rozgrzewającą serce historię miłosną. Gdyby ten film był polski to wyobrażam sobie, że byłby o tym jak dwoje uczniów technikum gastronomicznego zakochuje się w sobie nad garem rosołu, który w smaku jest dokładnie taki, jaki dostawali w dzieciństwie od swoich mam. Taka właśnie jest Podróż na sto stóp, tyle że w wydaniu hindusko-francuskim.
SkomentujFilm Tost oparty jest na autobiograficznej powieści autorstwa bardzo znanego brytyjskiego krytyka kulinarnego Nigela Slatera. Tę książkę dostałam w prezencie i pochłonęłam niemal natychmiastowo. Nie był to dobry pomysł, ponieważ wtedy intensywnie się odchudzałam, chodziłam wiecznie głodna, a Slater opisywał pyszności w taki sposób, że czytając o nich przeżywałam prawdziwe katusze. W dodatku główny bohater przez sporą część książki sam jest śmiertelnie głodny, ponieważ żadne z jego rodziców nie grzeszy talentem kulinarnym. Normalnie znalazłam swoje alter ego! Ostrzegam wszystkich potencjalnych czytelników, że każdy opisany tu smak od razu przenika do wyobraźni, miejcie się więc na baczności, bo nim się zorientujecie przerwiecie lekturę by iść spałaszować całą zawartość spiżarni (dobra, lodówki lub piwnicy).
SkomentujJak ktoś ma dziecko, to się wzruszy. Jak ktoś jest mięsożerny i mało wymagający kulinarnie, to się obślini. A jak ktoś tak jak ja jest bezdzietnym roślinożercom, to raczej się wynudzi i zniesmaczy niewybrednymi ,,męskimi” żartami. Jak na kino kulinarne przystało, w roli głównej w Szefie oczywiście jedzenie. Tym razem serwuje się widzom specjalności kuchni kubańskiej i amerykańskiej. Przez większość filmu patrzymy jak bardzo otyły i charyzmatyczny (tylko we własnym mniemaniu) Jon Favreau grający tytułową rolę, zamaszyście miota się w kuchni kładąc na talerze kolejne porcje tłuszczu, węglowodanów prostych i upieczonych części dużych ssaków. Do tego nie cichnący podkład muzyczny kubańskich hiciorów.
KomentarzTo, że wcześniej nie napisałam o tym filmie, świadczy tylko o wielkich emocjach z nim związanych, do których trudno mi się zdystansować. Zwykle gdy komuś o nim na żywo opowiadam, to aż się zapowietrzam z ekscytacji (jeśli mnie znacie, to wiecie o co chodzi). Jiro śni o sushi to wspaniałe doznanie estetyczne! Jest to film, który potrafi zmienić sposób patrzenia na świat, a nawet całe życie. Choć jest to dokument, to z czystym sumieniem mogę zaświadczyć, że nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak wielkim ładunkiem poezji na ekranie. Nawet jeśli nie lubicie sushi, które zwyczajnie, ze względu na cenę, jest poza zasięgiem większości Polaków, to gwarantuję, że film wam się spodoba. Dla tych, którzy potrzebują inspiracji lub motywacji Jiro śni o sushi to prawdziwy skarb.
9 komentarzy