Jeśli, tak jak ja, czujecie pustkę po zakończeniu serialu The Knick, brakuje wam widoku flaczków i pomysłów na przedziwne eksperymenty medyczne, to sześcioodcinkowe Kroniki Frankensteina mogą na chwilę ukoić waszą tęsknotę. Do tego mamy to, za co chyba najbardziej kochamy brytyjską telewizję, czyli drobiazgowo odtworzone realia dziewiętnastowiecznego życia, fantastycznych aktorów i naprawdę wciągającą akcję. Przy okazji jest też to, co osobiście zawsze doceniam, czyli pokazywanie prawdziwych zjawisk i przedstawianie prawdziwych osobowości z epoki, dzięki czemu możemy się z telewizji autentycznie czegoś nauczyć. Dzięki temu serialowi wróciło moje zainteresowanie początkami angielskiego romantyzmu (teraz z wypiekami na twarzy oglądam grafiki Williama Blake’a; kto widział ostatni sezon Hannibala, ten zrozumie).
Syfilityk z wyrzutami sumienia
Po mrocznym, śmierdzącym, brudnym i bezlitosnym dziewiętnastowiecznym Londynie oprowadza nas inspektor John Marlott (Sean Bean). Poznajemy go w momencie dość nietypowego odkrycia. Na brzeg rzeki wypływa obiekt, który na pierwszy rzut oka można by uznać za zwłoki dziewczynki. Przy bliższych oględzinach policjanci odkrywają, że ludzkie ciało uległo w tym wypadku nietypowej modyfikacji, zszyto je mianowicie z kawałków kilku innych członków i korpusów. Marlott ma naprawdę o czym rozmyślać, zwłaszcza, że podczas przyglądania się zwłokom jeszcze na brzegu rzeki, miał wrażenie, że zmarła łapie go za rękę, co według wszelkiej logiki jest nie do pomyślenia. Obraz sinej rączki łapiącej jego spracowaną, brudną dłoń, będzie go odtąd prześladował na każdym kroku.
Wkrótce policyjny patolog naświetla w pełni grozę znaleziska, wprowadzając nas przy okazji w świat londyńskich chirurgów i handlarzy zwłokami, a pewien despotyczny arystokrata powierza Marlottowi misję odnalezienia za wszelką cenę potwora, który jest odpowiedzialny za stworzenie makabrycznego dzieła, będącego zniewagą dla wszelkiego boskiego stworzenia. Od tej chwili nasz inspektor będzie wałęsał się po zaśmierdłych zaułkach i kanałach, przesłuchiwał zwyrodniałych alfonsów i dziecięce prostytutki, a także wypytywał małych złodziejaszków i całkiem dużych rabusiów grobów o to, kto mógłby chcieć rozczłonkowywać ludzkie zwłoki i na nowo je zszywać. Uwagi Marlotta nie umkną także wyżej umiejscowieni w społecznej hierarchii londyńczycy. Towarzyszymy mu podczas przepytywania wielkich dam i zacnych dżentelmenów, którzy wciągają inspektora w swą dziwną polityczną rozgrywkę.
Bardzo ciekawą odmianą jest to, że Marlott, w przeciwieństwie do tradycyjnych śledczych, nie jest pozbawionym osobowości pracoholikiem ani tym bardziej geniuszem rozgrywającym śledztwo niczym partię szachów, ale zwykłym facetem z krwi i kości, z masą problemów i wad. Jest z grubsza porządnym człowiekiem i dość bystrym detektywem, o ile oczywiście możemy powiedzieć tak o syfilityku, przez którego zmarła jego rodzina i któremu trochę miesza się w głowie od choroby. No i koniecznie muszę dodać, że do jego ulubionych metod pracy należą pobicia i zastraszanie potencjalnych świadków. Zdarza mu się także ich przekupywać, gdy akurat ma słabszy dzień.
Moc literatury i galwanizacji
Bardzo podoba mi się to, że twórcy miniserialu nie poszli na łatwiznę. Nie spodziewajcie się, że zielonkawy potwór o kwadratowej głowie będzie was straszył od pierwszych scen. To na szczęście nie taki serial. Potworności anatomiczne schodzą na drugi plan, a zastępują je rozważania światopoglądowe natury religijnej i medycznej. Umierający inspektor zadaje sobie pytania o to, czy wskrzeszanie zmarłych jest możliwe, a jeśli jest możliwe, to czy jest słuszne. Z oczywistych względów pojawia się autorka Frankensteina Mary Shelley (Anna Maxwell Martin), a wraz z nią nasza uwaga zwraca się w stronę pierwotnego tytułu, czyli Współczesnego Prometeusza. Przez tych sześć odcinków serialu zdążymy się naprawdę dobrze zastanowić co znaczył prometeizm dla romantyków (i to takich nie będących Polakami).
Muszę przyznać, że to co najbrzydsze i najgorsze w tej produkcji jest w niej chyba najcenniejsze. Jakoś nie zauważyłam by temat prawdziwej epidemii syfilisu w minionych wiekach był powszechny w produkcjach kinowych czy telewizyjnych, podobnie jak straszliwa bieda, śmiertelność dzieci czy wreszcie życie po życiu będące udziałem licznych ciał wykopywanych z grobu, które przysłużyły się do rozwoju medycyny. Z pewnością nie jest to słodko-dickensowska opowieść z pokrzepiającym finałem, ale tym bardziej godna jest naszej uwagi.
Realia są oddane tak dobrze, że chłód mogił, odór gnijących odpadków czy fetor unoszący się nad zwłokami, można niemal poczuć własnym zmysłem powonienia i to chyba najlepsze, co mogę napisać o Kronikach Frankensteina. Już widzę jak czytelnicy Mary Shelley i fani Gry o Tron, czekający na kolejny spektakularny zgon Seana Beana, zacierają ręce.
[…] już wersji, w której popis dali Kenneth Branagh i Helena Bonham-Carter. Nawet serialowe wygibasy Seana Beana plasują się wyżej od tego filmu, że już nie wspomnę o fantastycznej wersji teatralnej z […]