Wczoraj zdarzyło się coś niezwykłego. Cilla Black, urocza rudowłosa diwa brytyjskiej sceny z lat 60. i 70., o której nakręcono trzyodcinkowy miniserial, uratowała mnie z odmętów telewizyjnej nudy, beznadziei i depresji. Bez większego przekonania, zupełnie zniszczona pilotem The Bastard Executioner, zasiadłam do oglądania i już się nie mogłam odkleić od telewizora. Gdyby ten serial miał więcej odcinków, prawdopodobnie oglądałabym całą noc byle zobaczyć jak się skończy. Normalnie magia się zadziała! Zachęcam wszystkich, nawet tak niemuzykalnych jak ja, by zrobili dla siebie coś dobrego w weekend i obejrzeli Cillę. Nie pożałujecie.
Rudzielec z Liverpoolu
Serial jest fabularyzowaną opowieścią o tym, jak przyszła diva wspinała się na sam szczyt. Wszystko zaczyna się w 1960 roku. Cilla (Sheridan Smith) jest radosną, żywiołową i piekielnie utalentowaną dziewczyną, która, choć pochodzi z dość skromnej rodziny i nie dysponuje pokaźnym budżetem, korzysta na całego z klubowego życia, w którym rozkwita era bigbitu. Niska i przeciętnie ładna trzpiotka nie zwraca szczególnie uwagi, ale w momencie, gdy zaczyna śpiewać na scenie, wszyscy są nią niemal zahipnotyzowani. Pomimo początkowych niepowodzeń, Cilli w końcu się udaje przebić, w czym pomaga jej menadżer zaprzyjaźnionych Beatlesów, Brian Epstein (Ed Stoppard). Obserwujemy zmagania artystki z męczącymi sesjami nagraniowymi, kontrowersyjnymi pomysłami speców od show biznesu, a przede wszystkim z samą sobą, gdyż woda sodowa naprawdę z początku uderzyła jej do głowy.
Serial Cilla to nie tylko biografia wielkiej artystki (która po spektakularnym sukcesie muzycznym, stała się również doskonale opłacaną osobowością telewizyjną, a nawet aktorką), ale także wzruszająca historia miłosna. Od samego początku bowiem u boku piosenkarki był Bobby Willis (Aneurin Barnard), który zakochany w dziewczynie, pełnił posłusznie funkcję jej kierowcy, menedżera, opiekuna i powiernika. Sceny, w których Cilla po raz kolejny okazuje się niegodna takiej miłości, naprawdę łamią serce. Na szczęście ma rudzielec talent, który zdaje się być usprawiedliwieniem wszelkich emocjonalnych niedostatków. Naprawdę podoba mi się to, jak szczerze sportretowano tu artystkę. Jest wielowymiarowa, pełna sprzeczności, naprawdę fascynująca.
(I wcale nie przypomina młodej Danuty Rinn. Ani trochę)
Ale że to ona śpiewa?
Trudno mi się dopatrzyć w tym serialu czegoś co nie byłoby po prostu rewelacyjne. Wspaniale oddano realia epoki, zadbano o to by każda, nawet drugoplanowa postać była charakterystyczna, przy pisaniu dialogów nie zabrakło inteligencji ani poczucia humoru, ale to wszystko blednie przy tym, co zrobiła na ekranie Sheridan Smith. Jej Cilla jest genialna, na scenie nawet lepsza od oryginału, a jeśli nie wierzycie to posłuchajcie sobie jak śpiewała hit Anyone Who Had A Heart ona, a jak prawdziwa Cilla i jak amerykańska piosenkarka Dionne Warwick. W moim osobistym odczuciu Sheridan Smith jest najlepsza z tego trio, choć przyznam, że z początku nie mogłam uwierzyć, że ktoś o tak drobnej posturze mógł wydobyć z siebie takie dźwięki.
Szalenie podoba mi się także metamorfoza jaką znakomicie oddała brytyjska aktorka. Serialowa Cilla poza sceną jest przeciętną dziewczyną, która zajmuje się głównie swoimi włosami, strojami, flirtami i zabawą w klubach. Gdy jednak wchodzi na scenę i śpiewa z Beatlesami, przepotwarza się w sceniczną bestię. Nagle widzimy dojrzałą kobietę przezywająca dramat miłosny lub kogokolwiek innego, kto stał się bohaterem jej przejmujących piosenek.
Do tej pory Sheridan Smith, nieszczególnie urodziwa czy wyróżniająca się, przemykała mi gdzieś na ekranie. Była w porządku w 7:39 czy w Dates, ale niczego szczególnego nie zaprezentowała. Aż tu nagle taka bomba!
Tatuś wygrywa
Oprócz Cilly, jest tu wiele postaci, których wątki mogłyby być znacznie bardziej rozbudowane a widzowie by się nimi nie znudzili (specyfika brytyjskich seriali, ale dobrze, że mają umiar). Do takich postaci zdecydowanie należą tu rodzice Cilli i Bobby’ego, Brian Epstein, no i dziwny kolega Bobby’ego, któremu brak górnej wargi. Tatuś White (John Henshaw) jednak zdecydowanie wygrywa. Jest przekomiczny na swój specyficzny sposób. Uważam, że wraz z jodłująca żonką stanowią znakomitą reprezentację typowych rodziców z lat 60. Choć John White rzadko się pojawia, to jednak gdy już jest, można się spodziewać kolejnej sensacji. Uwielbiam zwłaszcza to, jak z przekonaniem mówi o swej tolerancji i o przeszłości w marynarce. Co za gość!
Ta jedna scena
Cilla zdecydowanie wyróżnia się na tle innych, także znakomitych brytyjskich produkcji, sposobem narracji. Szczególnie przypadł mi do gustu umiar z jakim pokazuje się najważniejsze wydarzenia muzyczne brytyjskiej sceny. Gdzieś tam migają Beatlesi, ktoś ma pierwsze miejsce sprzedaży premierowej piosenki, a my patrzymy na to z intymnej, osobistej perspektywy Cilli i Bobby’ego. A już scenę z drugiego odcinka, w której artystka w budce telefonicznej dostaje najlepsza wiadomość w życiu, uważam za mistrzostwo świata. Znakomicie zostało to opowiedziane, a zresztą co ja wam będę pisać. Zobaczcie sami:
Komentarze