No kto by nie chciał obejrzeć serialu o takim tytule? W dodatku aż cztery odcinki reżyseruje Andrea Arnold (Fish Tank, American Honey), reżyserka wobec, której mam bardzo ambiwalentne uczucia i zawsze chętnie zobaczę ce jeszcze udało jej się zbrzydzić lub ośmieszyć swoim ,,niepowtarzalnym, artystycznym podejściem”. No i jest cała sprawa z aspektem komediowym tego serialowego przedsięwzięcia. Po pierwsze, rolę głównego amanta, tajemniczego obiektu pożądania i niedościgłego męskiego ideału, czyli Dicka, odgrywa nie kto inny tylko Kevin Bacon. Po drugie, akcja rozgrywa się w bardzo wyrafinowanym i przeintelektualizowanym środowisku artystów niezależnych, a ja nie jestem aż tak artystyczna by mnie to nie śmieszyło. Jeśli zatem nie macie nic przeciwko, by zanurzyć się w morzu małżeńskich kłótni, znudzenia i depresji, a także by na waszej cierpliwości testowano sceny, które bezbłędnie wpędzą was w stan najgłębszego zakłopotania i czucia się wręcz swędząco nieswojo, to zapraszam do dziwnego świata autorki listów adresowanych do Dicka.
Cuda na pustyni
Chris (Kathryn Hahn) i Sylvere (Griffin Dunne) są nowojorskim małżeństwem ze stosunkowo długim stażem. Dość już leciwy Sylvere jest szukającym weny średnio znanym pisarzem, a czterdziestoletnia Chris właśnie stworzyła swój pierwszy, niestety nie dopuszczony do festiwalowych pokazów, niezależny film. Rozgoryczeni, nieco już sobą znudzeni małżonkowie, trafiają do Marfy w stanie Teksas, gdzie Sylvere ma przebywać jakiś czas w czymś, co możemy nazwać osadą pracy twórczej. Co roku szansę na odnalezienie siebie jako artysty dostają tu nieliczni, których osobiście wyselekcjonował organizator, czyli wielki, choć usuwający się w cień, artysta o imieniu Dick. Tak się złożyło, że Chris, zamiast, jak planowali, zostawić w Marfie męża i ruszać do swoich spraw, w momencie, w którym zobaczyła Dicka, zakochała się w nim na zabój i już żadna siła nie była w stanie wygonić jej z tego miejsca. Co tam upał, ciasnota, podejrzane jedzenie czy węże, gdy spotyka się kogoś tak fascynującego jak Dick, który w oczach naszej bohaterki jest niczym boskie wcielenie współczesnego kowboja, o jakim (jak przypuszczam) można obecnie jedynie poczytać w harlekinach.
Mógłby to być początek komedii romantycznej, ale oczywiście nie jest. Nic nie rozgrywa się tu zgodnie ze scenariuszami, które już znamy, co przyznam, momentami bywa nawet przyjemne i zabawne. Chris nawet nie próbuje ukrywać swojej fascynacji nieznajomym, pisząc do niego śmiałe listy, których treść poznaje nie tylko jej mąż, ale i cała Marfa. Z kolei Sylvere, zamiast potępić żonę lub ratować związek, korzysta na całego z rozbudzonego przez Dicka libido. No a Dick, nasz przystojny inaczej książę z bajki, pozostaje milczący i obojętny, okazując wyższość i czeka co z tego wszystkiego wyniknie. Jednym słowem, role się tu odwracają i to kobieta (w dodatku nie grzesząca urodą czy młodością) stara się o zdobycie uczuć mężczyzny, zachowując się przy tym tak, jak nas kultura nauczyła, że tylko panowie zachowywać się powinni. Chris jest śmiała, bezwstydna, impulsywna i skora do wielkich gestów, i nie ma zamiaru nikogo przepraszać za to, co czuje do Dicka. Nie jest to w żadnym razie miłość romantyczna, a czyste pożądanie, które aż nazbyt plastycznie zostaje opisane w listach zaczynających się od Dear Dick.
Wszystkie odcienie kobiecości
I Love Dick, serial będący adaptacją głośnej feministycznej powieści o tym samym tytule, miał potencjał by powiedzieć coś ważnego, ale niestety, poszło w groteskę i parodię. Pojawienie się w artystycznej osadzie Chris, która jest wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, chce być artystką, ale nie wie po co, a do tego intensywnie przeżywa obecność Dicka, wywołuje u innych kobiet w Marfie szereg ciekawych reakcji. Nagle powstają nowe scenariusze, happeningi i instalacje. Artystkom, w których listy i towarzyskie potknięcia Chris uzmysławiają coś ważnego, nagle lepiej się tworzy i intensywniej żyje. Niestety, wbrew temu, co sugeruje scenariusz, nie ogląda się dobrze tych ich poczynań.
Mimo obrony śmiechem, którą bardzo często stosowałam oglądając to oryginalne dzieło sztuki serialowej, cięgle czułam silne zażenowanie. Oczywiście mam świadomość, że nie powinno tak być, a to, że chciałabym zapaść się pod ziemię wraz z bohaterką, która w końcu nie robi niczego innego niż wielu mężczyzn na ekranie przed nią, wiele mówi o tym jak bardzo tolerancyjna i feministyczna jestem. Wolę myśleć jednak, że po części to moja wina, a po części jednak twórców. Żeby to jeszcze do czegoś prowadziło, ale nawet finał (powiem jedno: straszny taniec Sylvere’a będzie mi się długo śnił po nocach) nie daje nam jasno do zrozumienia o co właściwie w tym wszystkim chodziło, poza, ma się rozumieć, wyśmianiem dziwaków z artystycznej bohemy.
Osobną sprawą pozostaje tu to, co się dzieje w małżeństwie głównych bohaterów, a co sprawi, że każdy singiel podziękuje w duchu Bogu, że nie musi się mierzyć z czymś podobnym. Chris i Sylvere to dziwacy, którzy mają swoje dobre momenty (gównie w sypialni), ale jednak przez większość czasu są nie do zniesienia dla siebie i widzów. Podoba mi się w nich chyba tylko otwartość na nowe doświadczenia, no i to, że są z wyglądu tacy przeciętni, a wręcz brzydcy. Nieidealne, lekko sflaczałe, starzejące się ciała ratują wiele scen w tym serialu. Trzeba mieć dla tych postaci przynajmniej tyle wyrozumiałości i ciepła co dla samych siebie, by dotrwać z nimi do ostatniego odcinka. Choć nie ogląda się łatwo, to przynajmniej ten serial nie pogrąży was w głębokim smutku, jak to się mogło zdarzyć w przypadku innych produkcji o związkach z ostatniego czasu, takich jak Bliskość braci Duplassów, Rozwód z Sarą Jessiką Parker czy najsmutniejszy ze wszystkich serial Easy.
Komentarze