Spodziewałam się czegoś zupełnie innego po serialu opowiadającym o narodzinach kobiecego wrestlingu w latach 80-tych. Sądziłam, że to będzie jakieś głupkowate, seksistowskie show, a tymczasem to naprawdę wciągająca, momentami bardzo poważna, ale częściej rozczulająco zabawna opowieść o kobiecej sile. GLOW to jeden z moich ulubionych seriali tego lata i polecam go wszystkim, nawet tym, którzy nie lubią kiczu i tandety amerykańskich nibyzapasów, bo tych jest tu minimalna ilość, a prawdziwa akcja zdecydowanie toczy się poza ringiem.
Wszystkie kolory kobiecości
Akcja GLOW (Gorgeous Ladies of Wrestling, czyli olśniewających wrestlerek) rozpoczyna się wraz z szalonym pomysłem pewnego bardzo alternatywnego reżysera Sama Sylvii (Marc Maron), który chce stworzyć damski odpowiednik wrestlingowej ligi. Telewizyjne widowisko ma być wielkim hitem, ale póki co najpierw należy znaleźć odpowiednie uczestniczki programu, a o to nie jest łatwo, bo potrzebne są panie z charyzmą, nieprzeciętne i o niebanalnej urodzie, a do tego niebojące się dużych wyzwań fizycznych i artystycznych. Do programu udaje się dostać głównej bohaterce, Ruth Wilder (Alison Brie), która jest jedną z wielu ambitnych aktorek, dla których nie ma miejsca w Los Angeles i dlatego musi dorabiać jako kelnerka. Intelektualne zacięcie Ruth, jej ambicja i determinacja drażnią innych, ale dzięki tak silnym negatywnym emocjom (bohaterki ringu też muszą mieć swoich wrogów) jakie wywołuje jej nadgorliwość i przeciętny wygląd, udaje jej się zostać w GLOW. Dzięki temu, że Ruth z wyglądu i charakteru jest taka przeciętna (zdaniem koleżanek i reżysera, nie moim), jej przeciwniczki z ringu wydają się takie oryginalne i specyficzne. Jest tu kobieta-wiking, panie emerytki, królowa zasiłków, naukowczyni, terrorystka i imprezowiczka. Są to oczywiście tylko wyjściowe typy, stereotypowe role, które Sam każe dziewczynom odgrywać na scenie. Nasze dzielne wrestlerki, które z każdym odcinkiem poznajemy coraz bliżej, szybko rozsadzają ramy stereotypu, okazując się naprawdę ciekawymi jednostkami. Mnie osobiście najbardziej podoba się Wilczyca (Gayle Rankin), która tak bardzo wczuwa się w swoją rolę, że nie zdejmuje charakteryzacji także poza ringiem. W dziwnej peruce, z pełnym mrocznym makijażem i w zwierzęcych skórach, paraduje niczym prawdziwy drapieżnik z leśnej głuszy. To jest dopiero poświęcenie dla sztuki.
W kobiecości siła
GLOW, którego twórczyniami są Liz Flahive i Carly Mensch, wcześniej pracujące przy Homelandzie, Siostrze Jackie i Orange is the New Black, sprawiły, że coś, co bardzo łatwo mogło stać się seksistowskim jarmarkiem, jest ciekawym spojrzeniem na kobiecą niezależność i siłę. Sądziłam, że nie da się tego pokazać tak, żeby nie chodziło o męskie spojrzenie, bo w końcu dziewczyny występują na ringu w bardzo skąpych i opiętych strojach, a jednak chodzi o coś więcej. Każda z nich, świadomie bądź nie, w pewnym momencie zaczyna traktować to zajęcie jako terapię, która pozwala na dokopanie się do źródeł swej wewnętrznej siły. Chodzi zarówno o siłę psychiczną jak i czysto fizyczną, znacznie wpływające na samoocenę naszych bohaterek.
Naprawdę podoba mi się unikalna kobieca perspektywa pokazana w GLOW. Jest mniej odpychająco niż w Orange’u, ale wciąż pozostajemy w klimacie bardzo kobiecych problemów takich jak zrzucanie wagi po dziecku, złamane serca, małżeńskie zdrady, menstruacja, ciąża czy aborcja. Wszystko to jest jednak pokazane zupełnie inaczej niż w typowo „męskich” produkcjach.
Osią nakręcającą fabułę jest konflikt głównej bohaterki, Ruth, z Debbie (Betty Gilpin), jej do niedawna najlepszą przyjaciółką. Debbie szczerze nienawidzi Ruth za to, że ta przespała się z jej mężem, ale to nie zmienia faktu, że muszą ze sobą stanąć w ringu i współpracować. Zapewniam, że dawno nie widziałam tak prawdziwie ukazanej damskiej przyjaźni.
Szczerze polecam GLOW od kilku tygodni praktycznie każdemu, z kim rozmawiam. Oprócz tego wszystkiego co powyżej, jest to także znakomita rozrywka. Jest tu mnóstwo zabawnych dialogów i specyficznego humoru sytuacyjnego. Czasem widać, że nawet nie chodzi o scenariusz, ale o same, znakomicie oddane realia lat 80-tych, samych w sobie kuriozalnych i śmiesznych. Te wszystkie kiczowate stroje i wnętrza, te tapiry, makijaże i wszechobecne sztuczne tworzywa w kolorach fluo! Aż można poczuć nostalgię za tą minioną epoką :). Bardzo śmieszy mnie także to, że każdy z początku nienawidzi Ruth, która ciągle musi słuchać jaka to jest brzydka, nijaka, przeciętna i irytująca, gdy tymczasem w moich oczach to przepiękna i inteligentna kobieta, której ambicja i niemożliwa wręcz wola walki, napędzają wszystkich innych do działania.
Oglądajcie GLOW na Netfliksie i koniecznie dajcie znać w komentarzach, kogo polubiliście najbardziej.
A tutaj możecie obejrzeć moją wideo recenzję GLOW:
Machu Picchu skradła moje serce :)
Rozumiem Cię :) To taka urocza i delikatna olbrzymka. Aż by się chciało ją przytulić :) Jestem bardzo ciekawa jej wyczynów na scenie w przyszłym sezonie, jak już się rozkręci.
Wow, ta recenzja sama skrzy się jak świąteczna choinka. Gdy Autorka pisze na tematy sobie bliskie („kobieca siła”…), każde zdanie niesie mnóstwo przekazu i dopracowaną treść. Może zresztą dopracowaną już w głowie i sama spływa do ręki i następnie na klawiaturę. Przypomina mi się Stanisław Lem, który jako osobną książkę wydał zbiór swoich recenzji z… nieistniejących książek („Doskonała próżnia”). Jestem pewien, że serial GLOW istnieje, choć go nie oglądałem, ale ta recenzja i wiele innych na blogu mogłyby zaistnieć nawet w sytuacji analogicznej do książki Lema. W zestawieniu z tekstem „Gdy nie powinno się pisać, a bardzo się chce, to można”, czyli (https://szczere-recenzje.pl/powinno-sie-pisac-a-sie-chce-mozna/5851/), zawartość tych recenzji (szczególnie tych bliskich sercu Autorki, a już na pewno tych o „dokopywaniu się do źródeł wewnętrznej siły”, „sile kobiecości”…) jest zaskakująca. Można usiąść i się zastanawiać: Czego jeszcze potrzeba do sukcesu, oprócz talentu i nawet tej wewnętrznej siły, opisanej poniekąd w „Gdy nie powinno się…”? Jaki jest sposób na sukces (prócz szczęścia)? Co nie znaczy, że to do odkrycia już w tym serialu (chyba nie?). Oby krok bliżej do odpowiedzi.
Ja jestem ciekawa czy ta nic porozumienia jaka ma z producentem przerodzi się w coś więcej ;) Dodam jeszcze,że po przemyśleniu tematu (po przeczytaniu Twojej recenzji wróciłam pamięcią do Glow),doszlam do wniosku, że twórcom udało się wykreować naprawdę sympatycznych bohaterów. Reżyser show,młody producent,wilczyca, dwie fryzjerki (ich występ KKK,a szczególnie dialog przed, rozbawił mnie okrutnie) itd.Wszystkie dziewczyny są naprawdę fajne.Nie polubiłam jedynie głównej bohaterki,ale podejrzewam że taki był właśnie zamysł twórców. Za to od Zoyi w akcji nie mogłam oderwać wzroku Czasami jestem zmęczona tymi mrocznymi serialowymi anybohaterami (np. House of Cards,Ozark) dlatego taki Glow dobrze balansuje moje serialowe uniwersum.
Mnie także ujęło to, że do każdej postaci twórcy podeszli z sympatią i ciepłem, tworząc naprawdę ciekawie rozwijające się bohaterki. W przeciwieństwie do Oranga, te kobiety mogę polubić, chyba dlatego, że ich kobiecość nie opiera się tylko na wulgarnie potraktowanej fizyczności.
A głos Zoyi mówiącej o Związku Radzieckim normalnie nie może mi wyjść z głowy. Ostatnio sama wszystko komentuję w podobny sposób, co działa mocno odstresowująco :)
GLOW spodobał mi się tak bardzo, że aż w przypływie sił twórczych nagrałam o tym filmik wczoraj, jeszcze mocniej zachęcający do oglądania :)