Wydawać by się mgło, że jak Jane Campion nakręci serial w stylu Twin Peaks to będzie to coś powalającego. No mnie nie powaliło, ale to dobre, solidne, estetycznie wysmakowane dzieło, co z tego, że bardzo, bardzo nudne. Udało się twórcze naśladowanie tematu. Mamy odległą mieścinę na końcu świta, czyli miasteczko w Nowej Zelandii, oraz wielką krzywdę wyrządzoną bardzo młodej dziewczynie. Detektywem tym razem jest kobieta, zamiast mrocznego lasu mamy głębię jeziora, zamiast paranormalnych świrów dostajemy wreszcie w Top of the Lake świrów całkiem rzeczywistych. Jest chmurny, deszczowy nastrój, tajemnica kryjąca się w zdeprawowanej małej społeczności i mnóstwo odcieni szarości. Do tego wprost zapierające dech w piersiach widoki nowozelandzkiej dziczy, zupełnie inne niż bajkowe kadry z Władcy Pierścieni czy Hobbita. Mamy zatem wszystko, a jednak coś nie gra, nie klei się i nie składa na udaną całość. Szkoda.
Od dziesiątek innych seriali o tym, jak to w małej mieścinie ginie dziewczyna i błyskotliwy detektyw rozwiązuje śledztwo przez całą serię, Top of the Lake różni się kilkoma istotnymi szczegółami. Po pierwsze mamy samotną policjantkę, wbrew wszystkiemu prącą w kierunku rozwiązania prawdy, co zresztą nie na wiele się zdaje. Można nawet odnieść wrażenie, że Robin Griffin (Elisabeth Moss), zamiast karać przestępców i węszyć za śladem może tylko obserwować fatalny bieg wypadków. Ogrom zła jest tak przytłaczający, że może tylko bezsilnie poczłapać w tę stronę, z której akurat ktoś strzela. Po drugie, mamy tu nietypową zaginioną, główną ofiarą jest bowiem zaledwie 12-letnia dziewczynka o imieniu Tui, w zaawansowanej ciąży, która zdaje się być wynikiem niepokalanego poczęcia, ponieważ dziecko nie wie skąd się wzięło dziecko w jego brzuchu. Bardzo istotny jest także feministyczny wydźwięk całej opowieści. Nawet jeśli ktoś nie czuje się feministką/feministą to może się nawrócić po tym serialu, gdzie wszystko co rozsądne, dobre i mądre pochodzi od kobiet, a za krzywdy i całe zło odpowiedzialni są wyłącznie mężczyźni. Szczególnie rażący jest przykład lokalnego samca alfa, Matta Mitchama (Peter Mullan), który nie dość, że terroryzuje całą okolicę, to jeszcze produkuje narkotyki, pastwi się nad dziećmi i ma dziwny kazirodczy masochistyczny związek ze zmarłą matką. Najdziwniejsze jest to, że jest on ojcem chyba większości młodych ludzi w Laketop, co wydaje się dosyć podejrzane, zważywszy na jego powierzchowność. Campion pomysłowo przeciwstawiła mu postać dojrzałej, posiwiałej oświeconej szamanki (Holly Hunter), która wraz z grupą pomenopauzalnych świrusek biwakuje w kontenerach nad jeziorem. Ta pani, moi drodzy, jest Buddą.
Na dużą pochwałę zasługuje grająca główną rolę Elisabeth Moss, czyli słynna asystentka Dona Drapera z Mad Men. Aktorka nie ma oszałamiającej powierzchowności i być może dzięki temu tak wiarygodnie gra inteligentne kobiety (taka gra na stereotypach). Przez cały serial nie mogłam absolutnie niczego wyczytać z jej wielkich, gekonowatych oczu. Każdy jej ruch jest niespodzianką. To naprawdę złożona psychologicznie postać z bolesną przeszłością i tragiczną przyszłością ku której mknie bez opamiętania. W Top of the Lake Elisabeth Moss bardzo przypomina Gillian Anderson i to zarówno z Archiwum X jak i z The Fall. Dla niej warto przebrnąć przez te siedem długaśnych odcinków.
Jane Campion (którą darzę wręcz religijną czcią za Portret damy) stworzyła z ciekawych komponentów całkiem dobry serial dla widzów odpornych na nudę. Do Twin Peaks jednak mu daleko. Choć wszystko się zgadza, to zabrakło tego czegoś, co nadaje wszystkim okropieństwom prawdziwie głębokiego znaczenia, czyli tej metafizycznej grozy, obecnej w każdej scenie nakręconej przez Lyncha w kultowym serialu o Laurze Palmer.
[…] międzynarodowa obsada i wszechobecny klimat grozy sprawiają, że ta produkcja bardziej przypomina Top of the Lake niż brytyjskie i amerykańskie seriale o podobnym schemacie […]