Pomiń zawartość →

Iron Fist

Jestem wielką fanką serialowego Daredevila, tylko nieco mniejszą Jessiki Jones, a serii o Luke’u Cage’u nie dałam rady nawet obejrzeć, tak mnie zmęczyły pierwsze odcinki. Iron Fist w moim odczuciu nie jest ani tak zły jak Cage, ani tak dobry jak dwie pierwsze produkcje poświęcone Defendersom, ale nie znaczy to, że jest aż tak beznadziejnie, jak wszyscy piszą. To bardzo przyzwoicie zrobiony serial, z porządną fabułą i naprawdę dopracowaną sferą wizualną. Nie mogę jednak z czystym sumieniem napisać, że bardzo polecam, czy że rewelacja, bo skłamałabym okrutnie. Przyznam nawet, że dałam radę dobrnąć do końca tylko dlatego, że oglądałam Iron Fista do snu. Już przy pierwszym odcinku bowiem (oglądanym go po kawałku chyba przez tydzień) odkryłam, że perypetie młodego Daniela Randa działają na mnie uspokajająco i usypiająco. Cóż, dobre i to, ale chyba nie tego spodziewali się twórcy, kręcąc kolejny hicior o mrocznym, rozdartym wewnętrznie superbohaterze.

Żelazne uderzenie mistycznej piąchy

Spodziewałby się ktoś (szczególnie ktoś taki jak ja, kto nie zna komiksowego oryginału i dosłownie traktuje tytuły), że coś o tytule Iron Fist będzie opowiadać o megatwardzielu, rozprawiającym się ze światem za pomocą siły fizycznej. Nic bardziej mylnego, gdyż Danny Rand (Finn Jones) to łagodny, spokojny, uduchowiony i empatyczny młodzieniec, przynajmniej na początku serialu. Poznajemy go w momencie, gdy lekko zdezorientowany przybywa do Nowego Jorku po piętnastu latach nieobecności. Okazuje się, że gdy był dzieckiem, wybrał się w podróż z rodzicami do Chin, ale podczas lotu doszło do katastrofy. Danny jako jedyny przeżył spotkanie samolotu ze śnieżnymi szczytami Himalajów, a to, co się z nim działo przez następne lata, to już czyste fantasy. Leżącego wśród odłamków maszyny i trupów chłopka odnaleźli buddyjscy mnisi, którzy zabrali Danny’ego do międzywymiarowego klasztoru w Kunlun, nazywanego przedsionkiem niebios. Wejście do tego miejsca otwiera się tylko raz na jakiś czas i nasz bohater miał szczęście trafić w tę lukę. Mieszkając z mnichami, szkolił się we wschodnich sztukach walki, w których osiągnął takie mistrzostwo, że przyznano mu zaszczytny tytuł Żelaznej Pięści, obrońcy Kunlun. Zamiast jednak stać u skalnych wrót i walczyć z przeciwnikami swą rozgrzaną do czerwoności magiczną rąsią, Danny czmychnął przy najbliższej okazji do Ameryki. Jednak chęć dowiedzenia się prawdy o śmierci rodziców była silniejsza niż kształcone przez lata duchowe umiejętności i miłość do mnichów.

W Nowym Jorku nie wszystko przebiega tak, jak mógł marzyć nasz cudem ocalony bohater. Śmierć całej jego rodziny jest bardzo na rękę dziedzicom fortuny wspólnika jego ojca, Meachumom. Joy (Jessica Stroup) i Ward (Tom Pelphrey) nie mogą uwierzyć, że stojący przed nimi dziwnie ubrany mężczyzna jest tym przyjacielem, którego utracili w dzieciństwie. I w tym momencie muszę przyznać rację tym, którzy psioczą na serial, bo zapewne przestali go oglądać po trzecim odcinku. Faza wstępna, w której niedowierzanie, agresja, a nawet pobyt w psychiatryku Danny’ego, rozciągane są do ostatecznych granic, cierpliwość każdego wystawiłaby na wielką próbę. Gdy już jednak to odcierpimy, robi się naprawdę ciekawie. Momentami można się nawet nieźle bawić patrząc na widowiskowe sceny walki czy śledząc intrygi czarnych charakterów.

Ręka kontra Pięść

Podobnie jak w innych mrocznych Marvelach, tutaj także największym niebezpieczeństwem jest tajemnicza Ręka, którą kieruje podstępna i najwyraźniej nieśmiertelna staruszka, madame Gao (Wai Ching Ho). Iron Fist przysiągł bronić Kunlun przed Ręką, organizacją, która nie wiadomo do końca co robi, ale jest ucieleśnieniem wszelkiego zła. Gdy w dodatku Danny odkrywa, że Ręka niszczy także firmę jego ojca, a także może być odpowiedzialna za śmierć rodziców, jego furia sięga zenitu. Podobnie jak Daredevil, Iron Fist jest bohaterem, dla którego życie duchowe jest tak samo ważne jak siła fizyczna. Jest Pięścią, a raczej staje się nią, dzięki umiejętności skupiania swej energii chi, która może być zanieczyszczona przez negatywne emocje. Tak jak Daredevil swój katolicyzm, Iron Fist pielęgnuje karmę, dba o wewnętrzną harmonię i medytuje, co bardzo atrakcyjnie prezentuje się na ekranie. Osobiście uwielbiam wszelkie przejawy wschodniej duchowości i lubię takie wątki, bez względu na to jakiej jakości jest reszta filmu czy serialu.

Warto wspomnieć, że wątki nadprzyrodzone to ważny element tego show. Oprócz madame Gao, Danny musi się zmierzyć także z wciąż powracającym zza grobu Haroldem Meachumem (David Wenham), który jest trochę takim karykaturalnym, wampirycznym typem, ale wnosi sporo kolorytu do tej dość jednolitej opowieści.

Ważne miejsce w tej historii mają też panie otaczające Iron Fista, czyli jego ukochana przyjaciółka z dzieciństwa Joy (histeryczna, rozedrgana i mdła), nauczycielka japońskiej sztuki walki mieczem Colleen Wing (w tej roli wyjątkowo irytująca Jessica Henwick) i oczywiście Claire Temple (grana przez Rosario Dawson postać, bez której spokojnie byśmy sobie poradzili, a która jak zwykle ładowana jest na doczepkę). Jak widzicie, nie mam wysokiego mniemania o poziomie aktorskim tego serialu. W najlepszym razie jest porządnie, ale i przeciętnie. W ogóle solidne i porządne jest tu prawie wszystko, tyle że to za mało i nie porywa.

Na koniec najmocniejsze i najsłabsze aktorskie ogniwo. Zdecydowanie najlepiej prezentuje się Tom Pelphrey w roli Warda i coś czuję, że ten serial będzie dla niego prawdziwą trampoliną do wielkiej kariery. Dzięki niemu Ward to nie tylko wredny, śliski, budzący wstręt typ, ale i złożona, wielowymiarowa postać, która jako jedyna przechodzi ciekawą przemianę. Może i aktor do najprzystojniejszych nie należy (taki jest trochę truposzkowaty i kostyczny), ale za to ma charyzmę, a to najważniejsze. Jeśli zaś chodzi o najsłabszego z aktorów, to jest nim niestety Finn Jones. Choć ma chłopak prezencję, złote loki i muskulaturę, a w dodatku sprawnie się porusza w scenach walki, to jednak nuda wiele z każdego zbliżenia na jego twarz. Nie za bardzo wie co robić przed kamerą, nie ma w jego grze żadnej różnorodności, a do tego jest w tym wszystkim tak podobny do odtwórcy Marco Polo, Lorenza Richelmy’ego (zlali się w moim umyśle w jedną postać), że aż się dziwiłam, że dali aktorowi zatopić kolejny serial, dopóki oczywiście dziś nie zobaczyłam na Filmwebie, że to zupełnie inny aktor. No, ale nie ma tego złego i gdyby grał lepiej, tzn. ciekawiej, to nie drzemałoby mi się przy Iron Fiście tak dobrze.

Opublikowano w Seriale

Komentarz

  1. Taki sobie był ten serial. Nic nadzwyczajnego, wyjątkowego czy szczególnie interesującego, ale też nie byl wyjątkowo nudny. Zgadzam się w pełni co do Warda – chwilami tylko dla niego oglądałam, bo zarówno rola jak i jej wykonanie są po prostu mistrzowskie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *