The Disaster Artist i Król polki, czyli dwóch naszych dzielnych rodaków w pogoni za amerykańskim snem
Tak się jakoś ostatnio porobiło, ze Polacy stają się symbolem straszliwie złego gustu, a do tego cwaniactwa, narcyzmu i innych zaburzeń psychicznych. Już sama nie wiem co mnie bardziej boli, czy pamięć o wrażeniach z The Room, słusznie uznanego za najgorszy film jaki powstał, czy o popisach wokalnych króla polki, Jana Lewana, od których uszy więdły a słowa przyprawiały o dreszcze żenady. Mimo wszystko cieszę się z tego, że powstają filmy o takich osobach, o ich złej jak diabli sztuce, bo dzięki nim możemy potem w pełni docenić dobre rzeczy. Sama doświadczam tego codziennie i powiadam, że nie doceni w pełni Netflixa ten, kto nie spędził młodości na oglądaniu Mody na sukces, Złotopolskich czy Klanu :) A tak poważnie, to przecież wiemy wszyscy doskonale, że nie tylko nadwiślański ród ma problemy z ekspresją artystyczną. Tak, to prawda, że pan Lewan i pan Wiseau to prawdziwi masters of disaster, a od Korony królów można się pochorować, ale czy tego samego nie można powiedzieć na przykład o nowej serii Z Archiwum X? O tym, co poszło w tym serialu nie tak, bardzo chętnie obejrzałabym jakiś dokument :). No dość już tych złośliwości, wracamy do tematu.
The Disaster Artist
Recepcja tego dzieła to dłuższa robota, bo najpierw trzeba obejrzeć film, który zapoczątkował ten ferment, czyli kultowy The Room, a nie jest to proste i nie każdy da radę tak od razu, za jednym razem. Ja dokonałam tego wyczynu pod koniec zeszłego roku, ale do dzisiaj pozostał mi niesmak. Zgadzam się z opinią wielu widzów, że ten film jest tak zły, że aż niemal dobry, tak pokręcony, że musi się kryć za tym coś głębszego. Albo to, albo jego reżyser i odtwórca głównej roli, Tommy Wiseau, rzeczywiście cierpi na poważną chorobę psychiczną, gdyż zaprawdę zdrowy umysł nie wyprodukowałby naumyślnie takiego potworka. O tym, o czym jest The Room, nie da się opowiedzieć, bo jest o niczym. O tym jaka jest fabuła, zdjęcia czy aktorstwo w tej wiekopomnej produkcji, wystarczy powiedzieć, że wszystko prezentuje się tak, jakby ktoś odhaczał punkt po punkcie wytyczne z podręcznika „Jak nie kręcić filmów”. Kupy się to nie trzyma, a podczas seansu mamy tylko dwa wyjścia: albo uznać, że to komedia i śmiać się do rozpuku, albo współczuć aktorom i sobie, że kala nas coś tak złego.
Niestety, mimo miażdżącej krytyki, The Room żyje własnym życiem i ma wciąż powiększające się grono fanów. Dołączył do nich i James Franco, który w swym The Disaster Artist (którego scenariusz powstał w oparciu o książkę przyjaciela Wiseau, Grega Sestero) próbuje dociec, o co chodzi z tym dziwnym i bardzo tajemniczym anty-artystą.
James Franco i jego brat Dave, wcielają się w Wiseau i Sestero, których obserwujemy od początku ich wielkiej przyjaźni, a potem podczas pracy nad The Room. Z fabuły wyłania się obraz dziwacznej postaci mężczyzny w średnim wieku, z dziwnym wschodnioeuropejskim akcentem i z milionami na koncie, który marzy o wielkiej karierze w show biznesie. Niestety, Tommy Wiseau nie ma ku temu absolutnie żadnych warunków, o czym mówi mu każdy, kto staje na jego drodze, lecz nasz niezłomny bohater o prezencji ogra się nie zraża. Postanawia nakręcić własny film, w oparciu o swój autorski scenariusz, a jego przyjaciel Greg Sestero (z niewiadomych powodów) mu w tym pomaga. Obserwujemy pracę na planie tego filmowego koszmaru, który jest dowodem na to, że nadmiar pieniędzy i kompletna ignorancja, to bardzo złe połączenie. Wiseau nie ma pojęcia o tym co robi, ale i tak to robi. Tak bardzo wierzy w swoją wizję siebie jako wielkiego artysty, że nic nie jest w stanie go zniechęcić. Dla mnie ciągła popularność The Room, kręcenie przez Franco filmu o tym tajemniczym indywiduum (nie dowiadujemy się ani skąd pochodzi, ani ile ma lat, ani skąd miał tak wielkie pieniądze), a nawet dyskusje o oskarowych nominacjach dla The Disaster Artist, są trochę czymś takim jak wysyłanie niepełnosprawnego na olimpiadę dla w pełni zdrowych sportowców, patrzenie jak przegrywa we wszelkich konkurencjach i bicie mu braw za wiarę w siebie i niezłomną postawę. Może to niezbyt miłe, ale nawet amerykański sen powinien mieć swoje granice, na przykład tam, gdzie zaburzony psychicznie Drakula wpada na pomysł nakręcenia długiego metrażu o własnych pośladkach. Żal mi też strasznie biednego Franco, który musiał poświecić wiele czasu i energii na odtworzenie mimiki, gestów i sposobu mówienia Wiseau i to tak, żeby wyszło, że robi to z empatią, a nie że się śmieje z mniej zdolnego kolegi po fachu. Takie coś musi pozostawić bolesny ślad na psychice wrażliwego aktora.
Król polki
Jan ,,Lewan” Lewandowski doczekał się już dwóch dokumentów, a od niedawna można oglądać na Netfliksie fabułę poświęconą jego niezwykłym dokonaniom. W przeciwieństwie do Wiseau Wieczorkiewicza, Lewan nie wypierał się polskich korzeni, a wręcz się nimi szczycił i celebrował swoją polskość w każdej minucie życie, jak możemy to wywnioskować z Króla polki. Grany przez Jacka Blacka polski muzyk i przedsiębiorca, jest tu pokazany jako najcięższej pracujący człowiek na świecie, któremu jednak amerykański sen o bajecznym dostatku nie chce się ziścić, więc trzeba mu trochę pomóc i pójść na skróty. Lewan, będąc założycielem i główną gwiazdą kapeli z Pensylwanii grającej polkę (taka biesiadno-weselna muzyczka, w której przeważa akordeon i klarnet, o której Amerykanie pewno myślą teraz, że jest powszechnie słuchana w naszym kraju) musiał dorabiać prowadząc sklep z pamiątkami z Polski (nie szło to dobrze) oraz jako dostarczyciel pizzy. Niestety i tak miał problemy z wiązaniem końca z końcem, a żona, syn i teściowa przecież musieli coś jeść i gdzieś mieszkać. Będąc na dnie, Lewan wpada na genialny pomysł sprzedawania udziału w swoim przedsięwzięciu, projekcie „Jan Lewan”, za udział w którym starsi polscy emigranci płacili spore sumy i pobierali dywidendy. Piramida finansowa Lewana kręciła się w najlepsze przez długie lata, a jej pomysłodawca i główny beneficjent wciąż poszerzał pole działania. Doszedł nawet do tego, że organizował wycieczki do Europy dla seniorów, których główną atrakcja było spotkanie z papieżem. Jednym słowem, facet tak bardzo zbajerował sam siebie, że wszyscy dookoła też uwierzyli w ten bajer. Nim Lewan trafił do więzienia, pożył sobie jak król, a wszystko to zawdzięczał (podobnie jak Wiseau) nie talentowi artystycznemu, a przeogromnej wierze w siebie samego i swoją wizję.
Król polki nie jest jakimś wybitnym dziełem, a i Jacka Blacka trudno nazwać dobrym aktorem. Razi tu stereotypowość postrzegania polskiej kultury, a za polski akcent w wykonaniu aktora powinniśmy się wszyscy zbiorowo narodowo obrazić i nie chodzić do kina na żaden film z udziałem Blacka. Z drugiej jednak strony ciekawie było zobaczyć jak może wyglądać życie po wyjeździe z Polski, w krainie marzeń, do której tak tęsknimy. No i po raz kolejny można spojrzeć prawdzie w oczy i zderzyć się z tym, jak świat widzi Polaków, a nie jest to pochlebny obrazek (cepelia, bezguście, słaby angielski, cwaniactwo i ciężka kuchnia). Jednak ani siły charakteru, ani przedsiębiorczości nikt nam nie odmówi, choćby miały one skutkować narodzinami takiego potworka jak The Room, czy stworzeniem czegoś tak koszmarnego jak polka rap.