Jak siadłam w piątek rano, tak skończyłam oglądać wieczorem. Nie kierowała mną żadna ciekawość, bo o tym w przypadku takich bohaterów nie może być mowy, ale raczej sentyment do specyficznego klimatu, który dominował w każdej z serii poświęconej osobno poszczególnym Defendersom. Przyznam, że się nie zawiodłam, bo to naprawdę porządna produkcja. Widać, że twórcy wyciągnęli wnioski z przeszłości, dzięki czemu ograniczyli się do ośmiu (a nie do trzynastu) odcinków, które nie męczą widza aż tak, choć nadal trudno stwierdzić, że akcja jest szybka, dynamiczna czy zaskakująca, ale i nie o to w tym chodzi. W serialach takich jak Daredevil, Jessica Jones, Iron Fist czy Luke Cage chodzi o pokazanie różnego rodzaju bohaterstwa, herosów, którzy czasem, jak panna Jones, wbrew sobie, zawsze muszą zrobić swoje, zachować się dobrze, uratować swoje miasto. To te ich wszystkie dość poważne dialogi o wewnętrznych konfliktach i systemach wiary, walkę nie tyle na pięści, co psychologiczną wewnętrzną z własnymi demonami, kochają lub nienawidzą (albo też kochają nienawidzić) widzowie i czytelnicy komiksów na całym świecie. Tego i wspomnianego klimatu, zdecydowanie nie zabrakło w The Defenders.
Każdy gra własną melodię
Zaczyna się od tego, że przez dwie pierwsze godziny każdy z bohaterów robi swoje, czyli następuje kontynuacja wątków z finałowych odcinków serii. Prowadzą swoje niezależne, indywidualne żywoty i zwyczajnie każdy sobie rzepkę skrobie. Luke Cage wychodzi z więzienia i postanawia dalej robić coś dobrego dla Harlemu, na przykład pomóc jednej rodzinie, jednemu chłopcu w potrzebie. Jessika Jones zawiesza działalność i ukrywa się, absolutnie nie pragnąc medialnego sukcesu, czego nie rozumie jej przyjaciółka Trish. Matt Murdock także chwilowo wypadł z interesu. Mój ulubiony bohater Marvela, przestał być Daredevilem, nie bije się już z oprychami w ciemnych zaułkach Hell’s Kitchen, bo boi się o bezpieczeństwo swoich najbliższych. Została mu już tylko praca pro bono w charakterze adwokata (oczywiście jest w tym świetny, ale rogów mu trochę brakuje). Najciekawiej jest u Iron Fista. Danny i Colleen, którzy jeżdżą po świecie, próbując wytropić członków złowieszczej organizacji, która nie tylko zniszczyła im życie, ale i wymordowała całe magiczne/mistyczne/nieziemskie miasto Kunlun. Szybko okazuje się, że za kłopotami i zmartwieniami całej czwórki kryje się Ręka, a aby ją pokonać, herosi muszą połączyć siły, co przychodzi im dość łatwo (tylko Jessica się stawia, ale bez przekonania), bo to w końcu pozytywne postaci, najlepsi z najlepszych, czujący odpowiedzialność za miasto, któremu zagraża wielkie niebezpieczeństwo. Gdy do grupy dołącza Stick, wiadomo, że nic tych wariatów nie powstrzyma. Od razu wiemy, że pokonają Rękę jeśli nie sprytem czy siłą fizyczną, to z pewnością pozytywnym nastawieniem i urokiem osobistym (nie przesadzam troszeczkę? :).
Po drugiej stronie barykady mamy negatyw Defendersów, czyli Rękę, o której wreszcie dowiadujemy się czegoś więcej. Poza demoniczną, acz pocieszną, Madame Gao, jest jeszcze trzech panów i dowodząca Ręką, najpotężniejsza Alexandra (Sigourney Weaver), która poza świetnym imieniem i pasją muzyczną, jest typowym demonicznym czarnym charakterem. Nawet ciekawie się słucha jak te pięć palców opowiada o nieśmiertelności, planach władania światem, a szczególnie o przeszłości w Kunlun. Przyznam też, że było mi dość śmiesznie, gdy się okazało, że jeden z palców to Murakami, bo oczami wyobraźni już widziałam postać, której złowieszcze moce przejawiają się we władaniu ludzkimi umysłami za pomocą magicznych powieści (niestety moje przypuszczenia się nie sprawdziły, a szkoda :).
Wszystkie barwy Nowego Yorku
Wielu widzów, którzy tak jak ja rzucili się do kompulsywnego oglądania niczym szczerbaty na suchary, pisało po finale, że jednak Avengersi to to nie są. Ja uważam, że to bardzo dobrze, bo od początku, od pierwszego odcinka Daredevila, Defendersi mieli swoją kameralną jakość, mały światek, w którym do czynienia dobra wykorzystują skromne moce. Nie są to wesołki w kolorowych kostiumach, tylko nieco poważniejsi bohaterowie dla widza, którego nie interesują jedynie kaskaderskie popisy. W ogóle, nawet pod względem scen walki czy efektów specjalnych, też nie ma się co czepiać, bo jest bardzo dobrze. Okładania pięściami, skoków czy przemieszczania ciężkich przedmiotów jest akurat tyle, żeby nas rozerwać, ale nie znudzić.
Za bardzo udany uważam zabieg kompozycyjny, polegający na tym, by pokazać każdego z bohaterów i jego kawałek Nowego Yorku w nieco innym świetle. Jessica ma swój chłodny mrok, Daredevil czerwono-czarne piekiełko, Luke Cage kroczy w ciepłych promieniach słońca, a Iron Fist martwi się o swoją duchowość w ciepłych odcieniach sepii. Potem się łączą, ale żadne z nich nie przestaje ani na chwilę być sobą. Można powiedzieć, że to przewidywalne i nudne, ale mnie się podoba, że to po prostu więcej tego samego co do tej pory. Jestem z tych widzów, którzy uważają, że to bardzo udany crossover. Poszczególne wątki płyną sobie symetrycznie, co widać także w wyborze postaci drugoplanowych. Pary się przytulają, przyjaciele zapewniają o dozgonnym oddaniu, sielanka. Nawet Elektra Natchios nie jest w stanie tego popsuć, choć stara się dziewczyna bardzo.
Żeby nie było, że jest tak pięknie i wszystko mi się podoba, to napiszę, że kilka spraw bardzo mnie tu irytowało. Nie rozumiem na przykład, dlaczego Iron Fist, człowiek/broń, którą wszyscy mają chronić, bo jest bezcenna i kluczowa dla losów świata, jest taki słaby i dziwny. Z początku stara się być pozytywny i to w jakiś taki irytująco maniacki sposób, ale potem ciągle puszczają mu nerwy, co jest podejrzane u kogoś, kto całe życie medytował i myślał o wieczności. Jakim cudem on wyżył w tym Kunlun ja się pytam? Denerwował mnie także Luke Cage, najnudniejszy i najmniej charyzmatyczny przystojniak jakiego widziała współczesna telewizja. Już bym wolała oglądać wesołe przygody Foggy’ego (którego niestety w The Defenders jest zdecydowanie za mało). Największym negatywem jest jednak cała sytuacja z Mattem Murdockiem i jego przyjaciółmi, którzy gniewają się gdy ten przebiera się w kostium by ratować ludzi. Co tam, że zaraz dojdzie do masowej zagłady, skoro dziewczyna się gniewa, to może lepiej odpuścić. Bardzo mnie to irytuje, ale co zrobić.
Finał, którego oczywiście nie opiszę by nie psuć nikomu radości z oglądania, nie pozostawia złudzeń co do tego, że powstanie kolejna seria The Defenders. Zbyt wiele całkiem ciekawych wątków pozostało otwartych. Jeśli o mnie chodzi, to chętnie obejrzałabym w nowej odsłonie jakieś retrospekcje z Kunlun, na przykład przygody młodej Gao i jej czwórki wesołych przyjaciół, którzy w przerwie między medytacjami a treningami sztuk walki, zastanawiają się, jakby tu spożytkować nadwyżki energii. Taki mam pomysł, jakby to kogoś interesowało :)
Komentarze