Pomiń zawartość →

Terminator: Genisys

W przeciwieństwie do wielu wybrednych widzów i krytyków (wiecie, tych co się znają na rzeczy) spędziłam wczoraj bardzo miły wieczór w kinie na piątej części Terminatora. Mimo kilku mankamentów takich jak obsada, czy brak logiki, ubawiłam się przednio, co nie znaczy wcale, że chciałabym to powtórzyć. Genisys to zdecydowanie rozrywka na jeden raz, ale naprawdę warto się jej oddać. Jest to swoisty hołd oddany pierwszym dwóm częściom kultowej sagi, mimo spektakularnych efektów i olbrzymich pieniędzy wydanych na produkcję, nie mogący i nawet nie próbujący równać się z poprzednikami. Swoją drogą nawet trochę szkoda, że nie postawiono sobie poprzeczki wyżej, może wtedy efekt byłby jeszcze lepszy.

Ironiczny cudzysłów równoległych linii czasowych

Bardzo trudno jest opisać choćby skrótowo co się tu właściwie dzieje. Nie chodzi już nawet o brak logiki (tej się nie doszukuję stawiając na czystą rozrywkę), a o niespodzianki, które miło mieć w praktycznie każdej scenie, więc nie będę nikomu tej przyjemności odbierać. Napiszę może tylko, że po raz kolejny Kyle Reese (Jai Courtney) zostaje wysłany z post apokaliptycznej przyszłości do roku 1984, gdzie ma za zadanie ocalenie życie matce przyszłego bohatera wojny z maszynami, Johna Connora (Jason Clarke). Tu jednak okazuje się, że Sarah Connor (Emilia Clarke) nie jest tym kim miała być, a na jej osobowość wielki wpływ miało wychowanie przez terminatora T-800 zwanego pieszczotliwie Popsem (Arnold Schwarzenegger). Czeka nas seria mniejszych i większych potyczek w wojnie o zapobieżenie powstaniu ludobójczego systemu komputerowego, kilka krępujących dialogów między Sarą a potencjalnym ojcem jej syna-bohatera oraz suchary Arnolda.

Osobiście nie przeszkadzają mi takie rzeczy, ale ciągłe podróże w czasie, tworzenie równoległych linii czasowych i ratowanie życia komuś kto jeszcze się nie narodził, są tak nielogiczne, że zupełnie znoszą ważność czegokolwiek co zobaczymy na ekranie. Wielu widzów (jak wnoszę z opinii) ma problem z potraktowaniem poważnie czynów bohaterów, których jakby co, i tak będzie można potem wskrzesić z zmarłych machiną do podróży w czasie.

Choć to równie nielogiczne, to bardzo podobały mi się wszelkie odniesienia do poprzednich części. Nakręcone na nowo i wplecione jakby na siłę do fabuły Genisys, zupełnie burzą chronologię zdarzeń, ale za to budzą miłe wspomnienia z dzieciństwa i emocje towarzyszące pierwszemu spotkaniu z Terminatorem.

Arnold trzyma formę

Już sam występ wielkiego Arnolda jest dobrym powodem, żeby wybrać się do kina. Wielbiciele jego oryginalnego stylu nie zawiodą się na pewno. Są suche żarty, dziwne miny, chwytliwe powiedzonka i przede wszystkim spektakularna walka wręcz. Niezmiennie zachwyca mnie od lat to, jak muskularny Austriak grając w każdym filmie tak samo i wcale nie wybitnie, odnosi sukces za sukcesem. Drugiego takiego nie ma i nie będzie, no chyba, że jego syn zrobi to samo co na przykład syn Eastwooda i pójdzie w ślady ojca. Pomyślcie sobie jakby wtedy wyglądała szósta część Terminatora!

Arnold Schwarzenegger
Arnold Schwarzenegger

Reszta obsady niestety nie sprawiła się tak dobrze, a raczej sprawiła mi zawód. Emilia Clarke (czyli Matka Smoków z Gry o tron) prezentuje przez cały film swoją jedyną minę, pełen determinacji i zawziętości groźny grymas. Naprawdę nic specjalnego i nie dorównuje ani urodą, ani talentem, a już na pewno nie wzrostem świetnej Lindzie Hamilton. Syn Sary, John Connor, grany przez Jasona Clarke’a to już zupełna porażka. Jest nudny, nijaki, niewyględny, pozbawiony charyzmy, no i do złudzenia przypomina panią Doubtfire (choć jednocześnie w niczym nie można go porównać do śp. Robina Williamsa). A już najgorszy jest Jai Courntney w roli Kyle’a Reese’a. Od razu gdy go zobaczyłam, pomyślałam, że ten może co najwyżej grać postać drugoplanowego gladiatora jak w Spartakusie, ale do roli w Terminatorze nijak się nie nadaje. Courtney zdecydowanie najbardziej psuje show. To, że ktoś ma imponujące mięśnie i kanciastą twarz, nie oznacza jeszcze, że nadaje się na gwiazdę ekranu. Do tego jest jeszcze potrzebny urok osobisty Arnolda S. W sumie, jak tak teraz o tym piszę, to dochodzę do wniosku, że sam Arnold jako Pops mógłby z powodzeniem pociągnąć całą fabułę, bez przeszkód w postaci sztywnych kolegów aktorów.

Pomimo wymienionych mankamentów, zachęcam bardzo do wybrania się do kina (szczerze, to i tak nie bardzo jest w czym wybierać, albo to, albo Magic Mike XXL, czyli w każdym wypadku dużo umięśnionych, nagich, białych facetów :). Idźcie i zobaczcie jak można zrobić film o podróżach w czasie, z akcją sprytnie umieszczoną głównie we wnętrzach, by nie trzeba było oddawać klimatu lat 80-tych czy odległej przyszłości. Zapewne to mogło kosztować więcej niż wypasione efekty specjalne rodem z Transcendencji.

Opublikowano w Filmy

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *