Pierwsza część tej opowieści nigdy nie była dla mnie czymś istotnym. Nie miałam więzi pokoleniowej z chłopakami z Edynburga z tego prostego powodu, że do piątku ledwo zdawałam sobie sprawę z istnienia takiego filmu jak Trainspotting i gdyby nie młodszy brat, pewno by tak zostało. Jednak przysiadłam, obejrzałam pierwszą, a potem drugą część, tylko po to by stwierdzić, że choć historia mnie urzekła, nadal nie mam z paczką Rentona nic wspólnego. Gdybym jednak miała jakiekolwiek doświadczenia z mocnymi używkami, z pewnością ci panowie byliby dla mnie jak najlepsi przyjaciele z ekranu. Z pewnym zdumieniem stwierdziłam, że choć narkotyki są głównym tematem filmu (wciąganie, łykanie, wstrzykiwanie, odwyki i nieudane życie narkomanów) to jednak nie są jedynym, co może zaciekawić widzów. Piękna, choć dziwna przyjaźń, nostalgia za lepszymi czasami i wreszcie nadgniły Edynburg, z powodzeniem wynagrodziły mi brak pokoleniowej łączności z Rentonem, Spudem, Simonem i Beagbiem.
Ci szaleni Szkoci!
Po dwudziestu latach od wielkiej zdrady, Renton (Ewan McGregor) powraca w rodzinne strony. Odwiedza ojca (matka właśnie zmarła), ratuje Spuda (Ewan Bremmer) przed samobójstwem i stara się odnowić przyjaźń z Simonem (Jonny Lee Miller). Tylko Beagbiego (Robert Carlyle) nie może spotkać gdyż ten nadal odsiaduje wyrok w więzieniu, kombinując jednocześnie, jakby się stamtąd urwać. Po początkowych trudnościach i wyrzutach (w końcu Renton ukradł 16 tysięcy funtów), udaje się chłopakom odnowić łączącą ich niegdyś braterską więź, a przynajmniej tak to może wyglądać. No a że żaden z nich nie odniósł w życiu sukcesu, a wszyscy mają kłopoty osobiste, finansowe i zdrowotne (jak się tyle ćpa, to trudno normalnie funkcjonować jako mąż, ojciec czy obywatel), szybko rodzi się pomysł kolejnej wielkiej akcji. Tym razem panowie stawiają na przerobienie baru Simona na ,,saunę”, czyli na dom publiczny, którym miałaby zarządzać dziewczyna Simona, Veronika (Anjela Nedyalkova). Niestety bar jest w stanie kompletnej ruiny, więc trzeba jakoś uzbierać pieniądze na remont. W tym akurat chłopcy są dobrzy i szybko udaje im się zrabować sporą sumkę. Są tak bezczelni, że w drodze na biznesowy szczyt, są nawet gotowi zgłosić się po unijną dotację (i to z powodzeniem). Niestety, wyjście z więzienia Beagbiego, a zwłaszcza jego żądza zemsty na Rentonie, krzyżują wszystkim szyki.
Tyle jeśli chodzi o główną intrygę fabularną, ale nie w tym tkwi siła nowego Trainspotting. W pewnym momencie padają słowa ,,Jesteśmy turystami w kraju własnej młodości” i tą samoświadomością właśnie film Danny’ego Boyle’a podbił moje serce. Gdyby był to tylko kolejny bromance, pełen rubasznych żartów i niesmacznych gagów (obrzydliwości tu jest mnóstwo), który w dodatku, jak wiele sequeli, żerowałby na naszej sympatii do części pierwszej, nie oferując nowej jakości, w ogóle nie zadawałabym sobie trudu, by pisać o czymś takim. Tutaj jednak mamy do czynienia z czymś więcej niż z opowieścią o gromadzie szalonych Szkotów, którzy po pijaku zachowują się jak Polacy podczas wiejskiego wesela.
Uczciwa nostalgia?
W moim osobistym odczuciu jest spora różnica między żerowaniem na naszym sentymencie do wcześniejszej odsłony danej historii, a jawnym przyznaniem, że to właśnie owej nostalgii jest film poświęcony. To drugie jest moim zdaniem godne pochwały, szczególnie jeśli rzecz jest rozegrana tak sprawnie i w narkotyczny sposób nawet poetycko. Boyle przetyka właściwą akcję niezliczonymi przebitkami z przeszłości. Po raz kolejny oglądamy wiele dobrze znanych scen, tak jakbyśmy siedzieli w głowach bohaterów, zastanawiających się nad tym, kiedy coś poszło nie tak w ich życiu. W pewnym momencie dochodzimy nawet do jądra problemu, źródła przyjaźni, momentu nawiązania braterskiej więzi Simona z Rentonem.
Przyznam, że naprawdę wzruszyłam się tą historią. Tęsknotę za bezpowrotnie utraconą młodością przedstawiono tak, że chyba każdy widz musi się podczas seansu poważnie zastanowić co się stało z jego własną paczką sprzed 20 lat. W dodatku przeszłość wiąże się tu bezwzględnie z pamięcią miejsca. Bohaterowie nie tylko mentalnie, ale i czysto fizycznie, tkwią dokładnie w tym samym miejscu co przed dwoma dekadami, za co winić należy chyba nie tylko narkotyki, ale i pewną złożoność psychiczną mieszkańców Edynburga, tak swojsko zuchwałych i brzydkich, obdarzonych prawdziwie ułańską fantazją. W nadgryzionym zębem czasu, rozpadającym się, zaniedbanym, a nawet lekko nadgniłym mieście, trudno dopatrzyć się tego cudu z pocztówek, a jednak nawet tak widziane miasto jest piękne gdy patrzą na nie oczy chłopców chcących wrócić do przeszłości (ta scena z wpadaniem na samochód jest genialna).
W drugiej części Trainspotting podobało mi się sporo rzeczy, ale najbardziej chyba to, że wyjaśniono wiele spraw, nad którymi mogliśmy się zastanawiać po pierwszej części. Domknięcia dokonano bardzo pomysłowo, szczególnie jeśli chodzi o zmarłe dziecko, czy przyczyny szalonej agresji Beagbiego, któremu nikt jakoś nie chce się przeciwstawić. Bardzo wzruszyło mnie też odkrycie jak wielkim talentem obdarzony jest Spud. Myślałam, że to taki poczciwy głupek, który nic nie musi nawet mówić by bawić taką twarzą, a to jest niemal postać tragiczna, normalnie wieszcz. Naprawdę ucieszyłam się też z krótkiego powrotu Kelly Macdonald, która dla mnie na zawsze pozostanie tą ultrakobiecą żoną Nucky’ego Thompsona z Zakazanego imperium.
W T2 jest bardzo dużo znakomitych pojedynczych scen i wątków, ale zdecydowanie najlepszy jest moment występu Simona i Rentona w pewnym szczególny lokalu, z dość specyficznymi miłośnikami brytyjskiej historii. Przy tej scenie uśmiałam się do łez. To naprawdę znakomita przeciwwaga dla tego całego smutku, żalu i grozy narkotycznego żywota, którymi przesiąknięty jest film.
Ja oglądając „jedynkę” miałem bodajże naście lat i zerowe doświadczenie z heroiną. Pod tym względem do dziś nie mam z bohaterami nic wspólnego, co nie przeszkodziło mi być fanem tego filmu. Podobne opinie słyszałem o „Oslo.31 sierpnia”-„film pokazujący życie narkomana…”. Być może jeśli nie zna się żalu, niemocy i chęci ucieczki od życia w cokolwiek, od alkoholu, przez pornografię po cokolwiek innego, tak samo w Trainspotting, Oslo czy choćby Requiem dla snu widzi się „filmy o narkomanach”.
Ten film nie jest o narkomanach, a o bardzo słabych ludziach, więc by mieć coś wspólnego z bohaterami, wystarczy kiedykolwiek być jednym z nich.
Dziękuję za obszerny, krytyczny komentarz.
Pisząc o tym, że nie mam z bohaterami nic wspólnego, nie miałam na myśli tylko nałogu narkotykowego, ale całość życiowych i kulturowych doświadczeń. To inne pokolenie, inna muzyka, inny świat. Jednak nawet ja dostrzegam i doceniam nostalgiczne przesłanie T2.
Jeśli zaś chodzi o to, że to nie jest film o narkomanach, tylko o słabych ludziach, to ośmielę się twierdzić, że o każdym narkomanie można powiedzieć, że jest w jakiś sposób słaby. Ludzie odporni psychicznie, zadowoleni z siebie i z życia, raczej nie szukają ucieczki w nałogu, a to, że ci Szkoci wybrali akurat narkotyki, wiele o nich mówi.
Jasne ;) Chodziło mi tylko o to, że nie o każdym słabym człowieku można powiedzieć, że jest narkomanem :)
Mieszkam w małym mieście, więc nie wybrałem się jeszcze na dwójkę, a złodziejstwo w internecie jak na tę chwilę jest nie bardzo możliwe. Między innymi pod wpływem Twojego tekstu odświeżyłem sobie więc oryginał i o ile myślałem, że po tych kilku latach obniżę ocenę, tak gdyby to było możliwe, podwyższyłbym ją przynajmniej o oczko :) Rzadko zdarza się film, który zawiera w sobie beznadzieję i makabrę(scena z martwym dzieckiem to emocjonalny majstersztyk), humor-od tego bardziej wyszukanego po całkiem prymitywny, a przy tym po prostu działa.
Muzyka to jedna z fajniejszych rzeczy w tym filmie, bo mnie- 24-letniego antyfana klubowej jest w stanie przekonać do przesłuchania czegoś w tym stylu.
A co do narkotyków-nie wiem, ja zawsze wybierałem prostszą opcję i to, że nakrotyki/alkoholizm po prostu przyciągają do kin większą ilość ludzi. Do tego żeby obszernie opisać dany problem, czasem najlepiej go rozdmuchać jak się da, jak to robi właśnie Boyle czy Aronofsky w Requiem dla snu.
Ten film to piękna podróż sentymentalna!