Nie będę ukrywać, że tradycyjne westerny nudzą mnie straszliwie. Kojarzą mi się nieodmiennie z niedzielnymi leniwymi popołudniami, gdy ciężka od przejedzenia obserwowałam mojego tatę, który, jak wszyscy inni ojcowie w Polsce, cieszył się, że znów leci jego ulubiony czterogodzinny western, taki sam jak każdy inny film o Indianach i strzelaniu do siebie w samo południe. Zgroza! Na szczęście z tymi nudnymi i źle nakręconymi koszmarkami Slow West ma niewiele wspólnego, a raczej ma z nimi tyle wspólnego co grafiki Andy’ego Warhola ze zwyczajnymi zdjęciami. Choć raz reklama nie kłamie i ten film naprawdę jest nakręcony w klimacie dzieł Wesa Andersona. Obejrzyjcie koniecznie i dajcie się porwać metafizycznemu odczuciu znalezienia się w pętli czasoprzestrzennej.
Szkocki delikates na prerii
Fabuła jest tu prościutka, ale nie o nią w gruncie rzeczy chodzi. Nieważne przecież co, ale jak się opowiada. Chodzi zasadniczo o to, że młody szkocki arystokrata, Jay Cavendish (Kodi Smith-McPhee), który jest tak naprawdę jeszcze chłopcem, rusza w długą podróż na Dziki Zachód w poszukiwaniu swej ukochanej Rose (Caren Pistorius). Z nieznanych na początku przyczyn, Rose musiała uciekać ze Szkocji, a zakochany dziedzic ruszył jej śladem, nie bojąc się żadnych niebezpieczeństw i miłością zwalczając wszelkie przeciwności losu. W nielicznych retrospekcjach po kawałku dowiadujemy się co zaszło w ojczyźnie Jaya, ale póki co, towarzyszymy mu podczas podróży, w której nie radzi sobie najlepiej. Na pomoc przychodzi mu, jak zwykle w takich chwilach, stary wyjadacz, Silas Selleck (Michael Fassbender), który za niewielką opłatą jest gotów odeskortować chłopca wprost w czułe ramiona Rose. Oczywiście, pomoc doświadczonego trapera, strzelca i łowcy głów jest Jay’owi bardzo potrzebna, bo Dziki Zachód to raczej nie ziemia obiecana, a bardziej piekło na ziemi. I gdy już myślimy sobie, że to taka tradycyjna love story okraszona wątkiem szorstkiej męskiej przyjaźni między cynicznym wiarusem i jego naiwnie czułym młodym przyjacielem, zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe, a raczej zwykłe, ale niezwykle opowiedziane.
Zabij lub pozwól zabić
To naprawdę dziwny film. Z jednej strony może wręcz razić sztucznością, a z drugiej hipnotyzuje głęboką prawdą. Trudno tu mówić o jakimś realizmie, szczególnie w sensie psychologicznym, jednak ma się wrażenie, że to co dostajemy nie stoi z nim w sprzeczności lecz jest czymś bardziej, jakby substratem prawdy o ludzkiej naturze (scena sklepowo-dziecięca!).
Przedstawiony przez Macleana obraz Dzikiego Zachodu może przerażać. Jest trochę jak senny koszmar, a trochę (za sprawą obłędnych zdjęć) jak cukierkowa laurka. Na tych rozległych przestrzeniach, na łonie dzikiej natury, Jay przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania. Niczym w jakiejś zakręconej powiastce filozoficznej, czy w tradycyjnej opowieści drogi, każdy kogo spotyka, ma mu do przekazania ważną (ale bolesną) życiową naukę. Wspólnym mianownikiem tych wszystkich spotkań jest to, że nie ma ludzi dobrych i pomocnych, a jedynie ci, działający we własnym interesie. Zabójstwo jest tu receptą na wszystko i każdy, poza naszym chłopcem, zdążył się już do tego przyzwyczaić. Oglądając, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że dialogi dla tych cynicznych i bezwzględnych postaci pisał Quentin Tarantino, co powinno dać wszystkim dość dobre wyobrażenie o klimacie filmu.
O cywilizacji
Z jednej strony wszyscy wiemy, że w zasiedlaniu bezkresnych prerii, chodziło tak naprawdę o masową rzeź Indian i wzajemne zwalczanie się dzikich hord przestępców, którzy w Europie nie mieli już czego szukać, jednak z drugiej strony ciągle jest w nas chęć uwznioślania, mitologizowania wszystkiego, co amerykańskie. W Slow West niespodziewanie głębokie i przemyślane wypowiedzi poszczególnych postaci (żadne słowo nie jest zbędnym naddatkiem) trafnie opisują dziwaczną sytuację towarzyszącą podbojom Zachodu. Oto moment, w którym mamy zmierzch jednej cywilizacji (bo przecież to nie było bezludne pustkowie nim przybyli tam Europejczycy) i narodziny nowej. Jednocześnie jest samoświadomość (jak w przypadku Wernera) każąca się zastanowić nad tym, jak ten moment będzie wspominany w przyszłości.
Może i jest to wszystko za bardzo dosadne, ale w tej dosadności kryje się pewien dziwny urok. Wszyscy są tu ironicznie jak hipsterzy, działają z przymrużeniem oka, a jednocześnie na poważnie przeżywają swoje tragedie. Powaga i groteska w jednym. Bardzo to slow i wysmakowane jak na mój gust.
Slow West jest jak sen, coś bardzo nieuchwytnego. Ten seans filmowy w dziwny sposób trafił wprost do mojej podświadomości i naprawdę każdemu widzowi życzę tego samego. Zapewne to mniej kwestia fabuły, a bardziej niesamowitych zdjęć, z paletą kolorów jakby żywcem wyjętych z lat 80-tych, ale nie filmowych, tylko realnych. Abstrahując od tematyki Dzikiego Zachodu i zmierzchu cywilizacji, tak wyglądał świat mojego dzieciństwa, takie miał kolory, przed erą wszechobecnego plastiku. Naprawdę doceniam to, że chciało się filmowcom zadbać o najmniejszy szczegół, o każdy gwóźdź nawet, by ten westernowy pastisz przenieść na wyższy poziom realności.
[…] Jeśli chodzi o samo tempo akcji, długość filmu czy plenery, jest to klasyczny western, ale już sposób, w jaki pokazano co wojna robi z ludźmi, jak radziły sobie na Dzikim Zachodzie kobiety lub kto tak naprawdę był tam dziki i rabował ziemię, to bardzo nowoczesne kino. Film daje do myślenia i zostaje w pamięci na długi czas. Wywołuje podobne wrażenia jak znakomity Slow West. […]