Pomiń zawartość →

Spectre

Po wyjściu z kina nie czułam, że moje poświęcenie, czyli siedzenie do północy na seansie, to był stracony czas, ale zdecydowanie zachwytów też nie było. Naprawdę nie zdziwiłam się, że kilku osobom zdarzyło się wyjść z sali i już nie wrócić. Nie jest to żadna sensacja, nie ma na co się nakręcać. Bond jak zwykle robi za słup reklamowy dla dóbr luksusowych, uprawia smutny seks z nowo poznanymi kobietami, a w przerwach ratuje świat. Zmienia się tylko to, że (jak na mój gust) mówi coraz mniej. Mimo tego jest bardziej ludzki, a jego przeciwnicy coraz bardziej karykaturalni. No, ale jak zwykle w przypadku tej serii, trzeba albo się pogodzić z tym, że to kicz, umowność, ironia i emanacja współczesnych trendów, albo zwyczajnie sobie odpuścić. Spectre nie da się oglądać na poważnie.

Bonda porachunki z przeszłością

Nie wiem czy w ogóle jest sens pisać o czym to jest, bo przecież każdy chyba już widział zapowiedź Spectre i się aż za dobrze orientuje (w sumie to jedną z wielkich uciech tego, że wreszcie mamy premierę jest to, że przestaną w kinie puszczać te trailery i przejdą na reklamy bondowskiej komórki, zawsze to jakaś odmiana). No, ale co mi tam. W ogólnym zarysie chodzi o to, że poprzednia M przed śmiercią zostawiła Bondowi wskazówki odnośnie tego kto, nie przesadzając zupełnie, jest odpowiedzialny za całe zło tego świata. Wysadzenie w powietrze kilku ulic w Meksyku, czy totalna demolka na ulicach Rzymu, to tylko sposoby na to by dowiedzieć się kto chce zniszczyć naszego błekitnookiego agenta i jednocześnie przejąć totalną kontrolę nad światem. Bond najpierw zakrada się na tajne spotkanie przestępczej organizacji, gdzie dowiaduje się kilku niepokojących rzeczy o współczesnym podglądzie, podsłuchu i farmakologii, a potem już tylko uwodzi i morduje (w sensie morduje swoich wrogów i uwodzi bliskie im kobiety). Kolejne pojedynki na pięści i gadżety doprowadzają nas wreszcie do Franza Oberhausera (Christoph Waltz), geniusza zbrodni, który ma niezałatwione porachunki z Jamesem, jeszcze z czasów dzieciństwa. Podobnie jak w przypadku Skyfall, odbywamy małą podróż w przeszłość agenta 007, a wszystko to po to by, przypominam, uratować świat.

Spectre

Ponurak w przyciasnym garniaku

Sama fabuła nie poraża oryginalnością, ale trzeba przyznać, że wszystko jest dograne i dopięte na ostatni guzik, tak jak powinno być w przypadku superprodukcji o tak kolosalnym budżecie. Jest to też dobre zamknięcie tej części serii, w której Bondem był Daniel Craig, ponieważ mamy w kilku miejscach wspomnienia postaci z poprzednich epizodów, a także symboliczną odmianę bohatera i zamknięcie pewnego rozdziału.

Jednocześnie Spectre wydaje mi się jedną z najbardziej nijakich i nudnawych części, ponieważ już tak dużo nad tym myślano, tak kalkulowano i unikano ryzyka, że nawet ta niedosłowna, mitologiczna fantazja o współczesnym ideale męskości, stała się trochę przesadzona i przegięta, nawet w obrębie własnej poetyki. Bondowi nie zostaje wiele czasu i miejsca na wniesienie czegokolwiek ponad standardowe, kultowe już gesty i słowa, do których widzowie przecież przywykli przez te wszystkie dekady, więc nie można ich rozczarować. Nie ma miejsca na uczucia na tej kamienne twarzy, żadnego wahania czy wzruszeń, tylko pewny siebie krok, stalowe spojrzenie i poprawianie mankietów. Craig jest w tym filmie nie tylko jednym Bondem, ale woskową figurą reprezentująca wszystkich Bondów z zamierzchłej przeszłości. Jego osobistym wkładem będzie chyba tylko to, że zostanie zapamiętany jako ten od najbardziej ckliwego i dziwnego zakończenia w całej serii.

Zapewne podobnie jak większość widzów, nie mogę się już doczekać kolejnego wcielenia Bonda. Daniel Craig to nie był fortunny wybór do tej roli. Facet jest bardzo niewyględny, jego twarz albo naturalnie, albo przez botoks, jest praktycznie pozbawiona ekspresji, a w dodatku ma zupełnie amputowane poczucia humoru, co widać w scenach gdy próbuje żartować, ale mu nie wychodzi (nawet scena ze szczurkiem nieszczególnie bawi). Totalny brak charakteru Craiga widać szczególnie w Spectre, gdyż wszystkie inne postaci są tu bardziej żywe, błyskotliwe i z polotem. Waltz po raz kolejny jako czarny charakter może i nie jest oryginalny (na miłość boską! jest nawet klasyczny kot!), ale ma ten czarci germański urok i złowróżbny akcent. Znakomicie prezentuje się także Ralph Fiennes w roli M, jak również Ben Wisham jako Q. W przypadku dziewczyn Bonda, gorzej trafiono. Wyczekiwana Monica Bellucci (jako Donna Lucia) pojawia się dosłownie tylko na chwilę i jeśli ktoś by mnie pytał, to tak, wygląda na swoje lata, a nawet na więcej. Za to Léa Seydoux jest na ekranie aż za długo, zdążycie się znudzić jej sennym spojrzeniem i twarzą w stylu zapuchniętej Kate Moss. Choć to naprawdę dobra aktorka, nie ma między jej bohaterką a Bondem żadnej chemii, żadnej specyficznej więzi, ale to prawdopodobnie też wina Craiga. Żadna patetyczna muzyka, najpiękniejsze zdjęcia czy najdroższe ciasnawe garniaki nie pomogą, jak główny bohater jest nieciekawy.

Léa Seydoux
Léa Seydoux

A jeśli nowym Bondem zostanie Idris Elba to wspaniale, jeśli Tom Hardy to jeszcze lepiej (choć szkoda go trochę do tej długiej reklamy), ale najwspanialej by było jakby zaangażowali Sama Heughana z Outlandera. W końcu Bond jest Szkotem, a poza tym każdy kto widział serial wie, że trudno sobie wyobrazić bardziej męskiego i brytyjskiego mężczyznę. Niestety, ja w kwestii castingu nie mam za dużo do powiedzenia. Pewno znowu wybiorą jakiegoś niskiego kartofelka o smętnym obliczu.

Aha, i jeszcze jedno. Czołówka to totalna przesada. Piosenka jest cienka, a widok nagiej klaty Bonda i tej jego miny to już za dużo. Kicz totalny, bardzo śmieszny.

Opublikowano w Filmy

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *