Zanim przystąpię do opisu moich wrażeń z wczorajszego seansu, wytłumaczę może dlaczego fenomen Greya tak działa mi na nerwy. Nie chodzi o to, że to koszmarnie zła literatura, synonim obciachu i grafomaństwa, który właściwie nawet literaturą nie powinien być nazywany (a jeśli tak, to instrukcja obsługi pralki to też sztuka). Nie chodzi też o to, że mam coś do osób posiadających odmienne preferencje seksualne od tych ogólnie przyjętych (film Sekretarka w końcu bardzo mi się podobał, a był dokładnie o tym samym). Niech się każdy okłada czym chce i z kim chce i nic mi do tego. Mogę nawet obejrzeć o tym film, czy przeczytać książkę, ale niech to będzie sensownie podane. No, ale do rzeczy, w tej całej szarej gorączce przeszkadza mi to, że osoby, które jej uległy, nie potrafią się przyznać do tego, że uległy czemuś obiektywnie słabemu, tylko idą w zaparte twierdząc, że one też czytają ważne książki. Czemu te panie nie chcą same przed sobą się przyznać, że to tylko rozrywka niskich lotów, coś użytkowego (wiadomo do czego służą zwerbalizowane kobiece fantazje o przemocy w seksie innym kobietom) i nie wartego zupełnie tych milionów wydanych na promocję. Czyżby aż tak było im miło po całych dekadach analfabetyzmu wreszcie poczuć czytelniczą więź z siostrami w Greyu? Czy ktoś naprawdę wierzy w to, że harlequin wydany nie w różowej, a w szarej okładce i nachalnie rozreklamowany, przestaje być tylko harlequinem?
Nic specjalnego
Poszłam do kina w odruchu jakiejś perwersyjnej chęci zmuszenia się do uczestnictwa w zbiorowym akcie sympatii do dziwnego tworu kultury, zdając sobie sprawę z tego, że nie jest to raczej film dla mnie. Na wstępie czekało mnie spore zaskoczenie, ponieważ takich tłumów w kinie nie widziałam nigdy. Nawet na Bogach było luźniej w kolejkach i na widowni.
Film mnie pozytywnie zaskoczył. Widać twórcy zorientowali się, że niewiele z tekstu da się wycisnąć w jego pierwotnym duchu i poszli w kierunku komediowym, który ratuje to „dzieło”. Nie ma co się łudzić, że będzie podniecająco i perwersyjnie, do Nimfomanki jeszcze daleko, ale za to jest śmiesznie, choć nie jestem pewna czy we wszystkich przypadkach jest to komizm zamierzony. Mnie najbardziej rozśmieszył głupkowaty uśmiech Jamiego Dornana (aktor ma tylko dwie miny: wesołkowatą i psychopatycznego zabójcy kanibala) oraz najeżone włosy na udach Dakoty Johnson. Naprawdę myślałam, że będzie koszmarnie nudno lub żenująco, a było nawet zabawnie, choć to nie wystarcza żeby ten słaby film o wątlej fabule uznać za dobre kino, choćby rozrywkowe.
Nie wiem, kto czyta te książki i kto tak licznie poszedł, i jeszcze pójdzie do kina (podobno jakieś mamuśki lubiące soft porno), skoro nawet nastolatki nie miałyby w tym filmie zbyt wielkiej pożywki dla pobudzonej hormonami wyobraźni.
Romantyczne inspiracje
Można oczywiście bronić i filmu i książki twierdzeniem, że jest to taka współczesna Duma i uprzedzenie. W końcu nie bez powodu główna bohaterka Anastazja, studiuje literaturę angielską, a Grey jest wyraźnie kreowany na niemożebnie tajemniczego współczesnego pana Darcy’ego. Gdyby jeszcze te postaci miały jakąś spójną psychologię, to mogłabym w to uwierzyć, ale tak to nie bardzo. Zresztą kogo obchodzi jakiekolwiek prawdopodobieństwo w masturbacyjnej fantazji jednorazowego użycia?
Osobiście nie rozumiem, co miliony kobiet widzą w tej dziwnej parze. Grey jest jakąś żenującą parodią dawnych arystokratów, którzy z nudów, pomiędzy polowaniami, przyjęciami i popołudniową herbatką, rozwijali dość dekadenckie zainteresowania. Anastazja tymczasem to jakąś zupełnie nierozgarnięta dziewoja, której mózg co chwila się zawiesza na widok swojego Adonisa (naprawdę go tak w książce nazywa). W dodatku jest irytująco naiwna, niczym lekko opóźnione w rozwoju dziecko, a jak na studentkę literatury ma bardzo ubogie słownictwo.
A teraz wątek humorystyczny. Jest to co prawda literatura i film dla dorosłych, ale ma on zasadnicze pęknięcie. Z jednej strony ma być ostry seks, a z drugiej bohaterowie mówią do siebie przesadnie uładzonym językiem. Gdy już pada kilka razy coś ostrzejszego, to nieszczęsny Dornan jest zakłopotany i widać, że mu nieswojo. Równie niezręcznie i nierealnie wygląda sprawa z klapsami i batami. Jakby dywan trzepał! Ale naprawdę śmiesznie jest dopiero w książce (tak, po powrocie z kina zagłębiłam się w dziele E.L. James). Zamiast użyć słowa na „F” urocza Anastazja mówi: rany, o rety, kurde, jejku, rany Julek, jasny gwint, o kurczę, kurka wodna, o niebiosa i (uwaga hit) o święty Barnabo! Jeśli istnieją jeszcze jakiś szkoły zakonne to ich pensjonariuszki z pewnością mówią właśnie w ten sposób.
A ja wiem o co chodzi z tymi aktorami
Gdy ogłoszono kto się wcieli w rolę Nastki i Krystiana, cały świat zawrzał oburzeniem, że Dornan i Johnson nie są godni zaszczytu wcielenia się w kultową parę sado-maso. Ja jednak widzę w tym głębszy sens. Podejrzewam, że osoby odpowiedzialne za kasting, tak jak ja zachwyciły się rewelacyjnym serialem The Fall i zorientowały się, że podobna chemia między bohaterami mogłaby zapewnić filmowi krociowe zyski. Zatrudnili więc Dornana (aktora o zerowym talencie i twarzy przystojnej tylko wtedy, gdy nic nie mówi), a że Gillian Anderson nie bardzo mogłaby już zagrać nieśmiałą dziewicę (i ma trochę wyższe standardy jak podejrzewam), to znaleźli do pary aktorkę najbardziej do niej podobną. No i cóż, podobieństwo jest, tyle że charyzma zerowa. Johnson ma może i piękną figurę i dość ładną twarz, ale przewracanie oczami i wzdychanie co dwie minuty to jeszcze nie gra. Widać talentu aktorskiego nie dziedziczy się w genach, a szkoda. A co do Dornan, to jemu nawet podobieństwo do Ashtona Kutchera czy młodego Colina Firtha nie pomoże. Szkoda słów. Dobrze pasował do The Fall, bo tam przynajmniej się nie odzywał za wiele.
Po seansie zaczęłam się zastanawiać nad seksualnością współczesnych polskich kobiet czytających trylogię Pięćdziesiąt odcieni. To, że tak je zafascynował wymuskany, czyściutki i uprzejmy typ, a w dodatku kawaler-miliarder, dużo mówi o ich oczekiwaniach w stosunku do swoich partnerów. Mam już w głowie też wizualizację stereotypowej matki Polki katoliczki, która gdy pierze ja mąż (po kilku tanich piwach z Biedronki) ta sobie wmawia, że to taka gra wstępna w stylu Grey’a. Może w tym tkwi sekret tej książki i nadchodzący sukces kasowy filmu.
Nie byłabym sobą gdybym nie dodała, że jak jakoś dotrwałam do końca, ale kilka rozczarowanych niewiast wyszło w połowie i już nie wróciło. Napawa mnie to optymizmem i przywraca wiarę w dobry gust polskich widzów, a przynajmniej ich części.
[…] erotycznych emocji, zostają z nawiązką zaspokojone. Nie wiem po co dziewczyny czytają Grey’a, skoro mogą zagłębiać się w coś takiego. Diana Gabaldon wykazuje się tu olbrzymim talentem […]
[…] zabrać się za odsłuchiwanie (radzę w odosobnieniu) Dziedzictwa von Becków. Kto by tam czytał Pięćdziesiąt twarzy Greya gdy tu Rita von Beck szaleje z […]