Zanim przystąpię do opisu moich wrażeń z wczorajszego seansu, wytłumaczę może dlaczego fenomen Greya tak działa mi na nerwy. Nie chodzi o to, że to koszmarnie zła literatura, synonim obciachu i grafomaństwa, który właściwie nawet literaturą nie powinien być nazywany (a jeśli tak, to instrukcja obsługi pralki to też sztuka). Nie chodzi też o to, że mam coś do osób posiadających odmienne preferencje seksualne od tych ogólnie przyjętych (film Sekretarka w końcu bardzo mi się podobał, a był dokładnie o tym samym). Niech się każdy okłada czym chce i z kim chce i nic mi do tego. Mogę nawet obejrzeć o tym film, czy przeczytać książkę, ale niech to będzie sensownie podane. No, ale do rzeczy, w tej całej szarej gorączce przeszkadza mi to, że osoby, które jej uległy, nie potrafią się przyznać do tego, że uległy czemuś obiektywnie słabemu, tylko idą w zaparte twierdząc, że one też czytają ważne książki. Czemu te panie nie chcą same przed sobą się przyznać, że to tylko rozrywka niskich lotów, coś użytkowego (wiadomo do czego służą zwerbalizowane kobiece fantazje o przemocy w seksie innym kobietom) i nie wartego zupełnie tych milionów wydanych na promocję. Czyżby aż tak było im miło po całych dekadach analfabetyzmu wreszcie poczuć czytelniczą więź z siostrami w Greyu? Czy ktoś naprawdę wierzy w to, że harlequin wydany nie w różowej, a w szarej okładce i nachalnie rozreklamowany, przestaje być tylko harlequinem?
2 komentarze