Obejrzałam właśnie kolejny film Grega Arakiego poświęcony nastoletnim inicjacjom i muszę przyznać, że zrobił on na mnie duże wrażenie. Wrażenie było tym większe, że spotęgowane kontrastem z obejrzanym wcześniej bardzo, bardzo słabym Zostań, jeśli kochasz. Nie wiem w sumie dlaczego, ale gdy mam wybrać i ocenić dwa różne filmy o dorastaniu i przekraczaniu granic, zawsze wybieram ten mniej cukierkowy i ugładzony. Biały ptak w zamieci sprawia wrażenie czegoś dzikiego i brzydkiego, ale bardzo prawdziwego, czego o kiczowatej bajce Zostań, jeśli kochasz nie da się powiedzieć.
Dziwna typowa amerykańska rodzina
Akcja Białego ptaka w zamieci rozpoczyna się w roku 1989, ale to nie ogranicza pełnej retrospekcji, fantazji i snów fabuły. Nastoletnia Kat (Shailene Woodley) jest typową nastolatką, żyjącą w świecie muzyki i pragnień budzącego się do życia ciała. Jak na prawdziwą filmową nastolatkę przystało, jest też trochę zbuntowana i oczywiście nienawidzi swoich rodziców, którzy niczego nie rozumieją. Dni i noce wypełniają jej plotki ze znajomymi i spotkania ze swoim pierwszym chłopkiem Philem (Shiloh Fernandez). Mamusia i tatuś raczej nie kłopoczą jej swą obecnością, są zwyczajni do bólu, choć pozorną sielankę zakłócają okazjonalne wybuchy pani domu.
Rodzice Kat to typowy wytwór społeczny lat osiemdziesiątych. Wąsaty i nieco skapciały tatuś (Christopher Meloni) wychodzi do pracy i wraca na kolację, a jego piękna żona (Eva Green) powoli usycha w swym wielkim domu, w którym poza gotowaniem i sprzątaniem nie ma nic do roboty.
Niespełnienie narasta w małżonkach, aż pewnego dnia mamusia zwyczajnie znika. Rodzina nieszczególnie się tym przejmuje, podejrzewając, od dawna balansująca na skraju załamania nerwowego, Eve o ucieczkę z kochankiem.
Oglądając pamiętajcie, że wszystko co widzicie na ekranie ma tu drugie dno. Finał tej pozornie banalnej opowieści niektórych może naprawdę zaskoczyć lub przynajmniej (tak jak mnie) rozbawić.
Te straszne lata osiemdziesiąte
Nowy film Arakiego zlepiony jest jakby z dwóch, zupełnie różnych estetyk. Z jednej strony mamy typową chropowatość końca dziewiątej dekady minionego wieku, z tymi wszystkim przytłaczającymi wnętrzami, paskudnymi ubraniami i przerysowanymi dzieciakami, a z drugiej jest coś, co idealnie koresponduje z poetyckim tytułem filmu. W swych wspomnieniach i snach Kat widzi matkę w baśniowej scenerii zimowego krajobrazu lub znikającą we wnętrzu własnego domu. Mówiąc o Eve, na której tylko pozornie dziewczynie zupełnie nie zależy, Kat jest bardzo delikatna i pełna zrozumienia, choć to tylko jej monolog wewnętrzny.
Jakby po przeciwległych stronach są także te dwie kobiety, z których jedna ma całe życie przed sobą, a drugą (pomimo spektakularnej urody) już nic właściwie w życiu nie czeka. Shailene Woodley jest co prawda dość przekonująca, odgrywając postać, w której zaczynają buzować hormony, a ona jest desperacko zmotywowana by dać upust swojej seksualności, do Evy Green jej jednak jeszcze daleko. Piękna i dojrzała aktorka za każdy razem gdy pojawia się na ekranie pożera wręcz całą naszą uwagę, a o topornej Shailene (ciężko uwierzyć w jej nimfetkowy urok) momentalnie zapominamy.
Estetykę lat osiemdziesiątych podkreśla w tym filmie także muzyka, ale jak dla mnie (osoby nie będącą największą fanką ani Depeche Mode, ani The Cure) ten aspekt filmu mógłby zupełnie nie istnieć.
Zbrodnia, psychologia i szczypta Juno
W swych monologach wewnętrznych Kat przypomina nieco Juno, moja ulubioną nastoletnią bohaterkę filmową. Jest jednak od niej znacznie bardziej popaprana i mniej ironiczna. Prawdziwym pytaniem w Białym ptaku w zamieci nie jest to, gdzie jest matka, tylko to, dlaczego Kat nie widzi prawdy i tak przekonująco się oszukuje. Bardzo przypadła mi do gustu ta podwójna gra z widzem. Niby mamy wszystko podane na tacy, a jednak zasłaniają nam to psychologiczne odmęty.
Jest tu też jedna scena (poza wszystkimi z Evą Green), która powinna przejść od historii kina. Chodzi mi o rewelacyjną relację Kat z wizyty u psychologa. To jak mówi o tym, że terapeutka wygląda jak ktoś, kto gra terapeutkę, a ona sama jak ktoś, kto odgrywa pacjentkę, świetnie przystaje do tego jak my sami, nie tylko dorastając, odczuwamy dziwność różnych sytuacji. Dzięki tej scenie byłam w stanie wybaczyć Kat gust muzyczny, brzydkie swetry, kiepski makijaż i wulgarny (a przede wszystkim mało oryginalny) język.
Cieszy mnie ta recenzja – bardzo wnikliwa i według mnie przekazuje to wszystko, co ten film miał przekazać…Przykro mi tylko, że nie zwrócono uwagi właśnie na …muzykę. To m.in. muzyka podkreśla tę estetykę lat 80 – tych: Cocteau Twins, This Mortail Coil („stajnia” 4AD – kto to jeszcze pamięta…), DM, Psychedelic Furs czy też właśnie The Cure. Osobiście – dla mnie właśnie nie kostiumy czy scenografia oddały tak bardzo tego ducha tamtych lat, a właśnie muzyka! Bardzo dobrze uzupełniała obraz filmu uświetniając klimat.
Generalnie reżyser czerpie całymi garściami z „American Beauty”, czy chociażby z „Miasteczka Twin Peaks”, ale nie należy się wstydzić dobrych wzorców! Dla mnie film roku – dawno żaden film nie „pochłonął” mnie tak bardzo i tak długo o nim nie myślałem – ale to pewnie nostalgia za tamtymi latami… Ciekawe, co o tym filmie powiedziałby ś.p.Tomek Beksiński…
Smuci tylko, że czytając komentarze Internautów, którzy pomijając całkowicie przesłanie filmu – prześcigają się, to pierwszy przewidział zakończenie. OMG…
Bardzo dziękuję za recenzję i życzę powodzenia!