Jeśli wybraliście się już lub zamierzacie wybrać na ten film, to zapewne wiecie co wielcy krytycy mają na jego temat do powiedzenia. Słyszeliście, że wygwizdano to ,,dzieło” w Cannes, że pełno tu symboli, psychoanalizy, lynchowskiego mroku i metafizyki oraz, że warstwa wizualna (te wszystkie migające światełka i pulsujące obrazy) znacznie przyćmiewają szczątkowe dialogi. Mnie jednak nie bardzo interesują sugestie tego, co o filmie powinnam myśleć, tylko to jak ja i inni, zwykli, przeciętni widzowie, go odebraliśmy. Przez pierwsze pół godziny wieje nudą, a to jeszcze ta faza, w której można mieć nadzieję na rozwój akcji. Potem na sali kina Pionier, gdzie widownia raczej z tych bardziej kulturalnych i wyrobionych przychodzi, słychać było śmiechy i zabawne komentarze. Wreszcie w finale przychodzi rozczarowanie tą neonową wydmuszką, a także mdłości związane z czysto fizyczną ekranową prezentacją atawistycznych, popędliwych procesów, których lepiej bym tu nie opisywała.
Taka niewinna sarenka
Jesse to szesnastoletnia dziewczyna, marząca (jak tysiące jej podobnych piękności z prowincji) o karierze modelki. W przeciwieństwie jednak do wielu swoich rówieśniczek, których marzeń jest w tym obrazie personifikacją, nasza bohaterka ma to coś, co może ją wywindować na sam szczyt. Naturalna uroda, na którą składają się oprócz wysokiego wzrostu, szczupłej figury i długich blond włosów, także takie cechy jak niewinność, szczerość i intuicja, to jedyne co Jesse posiada i jest gotowa użyć w zapewnieniu sobie odpowiedniej pozycji. W agencji modelek słyszy od specjalistki (Christina Hendricks), że będzie wielka, a znany fotograf i projektant są nią po prostu oczarowani.
Na jej widok mężczyźni kamienieją z wrażenia, a w ich oczach pojawiają się łzy wzruszenia. Równie potężne emocje Jesse wywołuje wśród kobiet, tyle że jej potężne piękno prócz podziwu wiąże się też z zazdrością. Przy niej inne modelki widzą kim nie są i nigdy nie będą, a to nie może skończyć się dobrze. Nasza naiwna sarenka o przestraszonym spojrzeniu, choć dysponuje ,,jedyną rzeczą jaka ma znaczenie”, czyli urodą, nie wie jeszcze jak bezwzględny i brutalny jest świat wielkiej mody i że to co ma, jest czymś, co nie tylko każdy podziwia, ale też czymś co wszyscy chcą mieć (i to niestety dla oczu widzów, dosłownie).
W pewnym sensie Neon Demon doskonale obrazuje mechanizmy rządzące modowym biznesem. Drogę, jaką przemierza zahukana nastolatka znikąd, wybrana spośród tłumu innych wysokich szczuplasek i nazwana kolejną it girl, zapewne przeszło sporo prawdziwych modelek. Szkoda tylko, że jej historia urywa się nim tak naprawdę zdąży się rozkręcić na dobre.
Pustką wieje
Poczucie pustki jest tu wszechobecne i nie chodzi mi tylko o puste spojrzenia wychudzonych modelek o pustych głodnych żołądkach. Postaci są tylko pacynkami, figurami wielu podobnych im osób, zdystansowanymi do tego co mówią i zadziwionymi wprost słowami wypływającymi z ich ust. Patrzymy tak naprawdę na jeden długi teledysk, z którego niewiele wynika, gdyż odniesienia są tu tak wieloznaczne, a wszystko wzięte w tak wielokrotnie spiętrzone nawiasy narkotycznych wizji i sennych majaków, że właściwie niczego nie można być pewnym.
Pomijając już estetyczne wygibasy i kombinacje reżysera tak pretensjonalnego, że zaczął na ekranie umieszczać własne inicjały, najwięcej zastrzeżeń mam do aktorstwa Elle Fanning, która może i jest ładną dziewczyną, ale na pewno nie powinna grać modelki. Już cudowna Christina Hendricks (w pewnym sensie żartująca sobie tu z własnych krągłości) byłaby bardziej wiarygodna jako zjawiskowa piękność. Musiałam się bardzo wysilić by w tej twarzy o wyrazie wiecznego śpiocha i zaburzonej symetrii, zobaczyć te niezwykłe rysy, których zazdrościły Jesse konkurentki z wybiegu (swoją drogą świetne dziewczyny w typie Anji Rubik; im naprawdę wierzę, że mogłyby być modelkami).
Żeby jednak nie było, że wszystko jest tu totalnie złe, przyznam, że bardzo podobał mi się motyw fascynacji makijażystki Ruby (demoniczna Jena Malone) nową modelką. Ta postać pokazuje jak daleko sięga kobieca obsesja na punkcie idealnego wyglądu, wykreowana przez media wizja cielesnego piękna, które jest najcenniejszą walutą współczesności. Zaintrygował mnie także moment (o ile dobrze zrozumiałam) symbolicznego przebudzenia demona, gdy na ekranie widzimy kocią bestię. Była w tym dzika moc i szkoda, że nie rozwinęło się to w kierunku mniej destrukcyjnym dla głównej bohaterki.
A już pomijając wszystko inne, czuję się w obowiązku ustrzec co wrażliwszych widzów, że muzykę znowu robił Cliff Martinez i jest jej tyle, że starcza za dialogi i w ogóle robi film, przy okazji porządnie nadwyrężając nasz słuch. No i nie idźcie do kina z choćby lekkim bólem głowy lub innymi problemami z układem nerwowym, gdyż te pulsujące wizje spokojnie mogłyby przyprawić o potężne migrenę, a nawet padaczkę, nawet zupełnie zdrowych ludzi. W sumie to jedynym powodem uczestniczenia w tym psychodelicznym seansie powinna być chyba tylko chęć pójścia pod prąd i pochwalenia się znajomym, że widzieliśmy ten pretensjonalny film i w przeciwieństwie do większości widzów, zrozumieliśmy go doskonale i pokochaliśmy, podobnie jak poprzednie dzieła Refna (choć i tak wszyscy wiemy, że chodzi o czekanie na olśnienie podobne do Drive’a czy Bronsona, które jakoś nie nadchodzi).
Komentarze