John Wick przypomina wszystkich bohaterów kina akcji, których pamiętam z dzieciństwa. Jest takim smętnym mścicielem, któremu w życiu nie wyszło. Za co się nie chwyci, to się rozpada, no chyba, że chodzi o opanowanie sztuk walki, czy strzelanie do wroga, bo w tym akurat jest perfekcyjny. Keanu Reeves w tym filmie jest jak reinkarnacja bohatera granego przez Stevena Segala. Szaloną furię związaną ze stratą żony (a co gorsze samochodu oraz psa) rozładowuje w apokaliptycznym porywie gniewu, pełnym wybuchów, pościgów i krótkich, acz dosadnych, wypowiedzi najbardziej przerysowanych czarnych charakterów. Jeśli marzy wam się film będący bliźniaczym tworem gry komputerowej polegającej głównej na strzelaniu i przemierzaniu korytarzy, to zdecydowanie się nie zawiedziecie. Poszukiwacze głębszego przesłania i dobrej gry aktorskiej lepiej niech nie oglądają tej rąbanki, bo tylko się zdenerwują.
Morderstwo bezcennej suki
Oburzonym płytkością obrazu mogę powiedzieć tylko, że sami są sobie winni. Czego w końcu można się spodziewać po Keanu Reevesie? Aktor jest boleśnie pozbawiony talentu, ale przynajmniej nie pcha się do żadnych ambitniejszych projektów. Już i tak zdążył się zapisać na kartach filmowej historii rolą w Matriksie i teraz może sobie pozwolić na kontynuowanie kariery w kinie akcji, w którym świetnie się sprawdza.
Grany przez Reevesa John Wick jest legendą światka przestępczego. Długo zarabiał na życie jako morderca na zlecenia, ale odszedł z zawodu po poznaniu żony. Niestety, po pięciu latach żona mu umarła, co w sumie jakoś by zniósł, gdyby nie następująca po ty seria niefortunnych zdarzeń. Grupa rosyjskich bandziorów postanawia ukraść mu ukochany samochód, co czyni dość niedelikatnie. Po tym, jak włamują mu się do domu, biją do nieprzytomności i mordują psa od nieboszczki, John nie ma innego wyjścia, jak tylko wrócić do profesji, w której zresztą nie miał sobie równych. A że przywódca zuchwałej rosyjskiej bandy Iosef (Alfie Allen) okazuje się synem największego bandziora w Nowym Jorku, Viggo Tarasova (Michael Nygvist), tym lepiej. Dzięki licznym oddziałom słowiańskich oprychów, nie zabraknie mu materiału, na którym mógłby się wyżyć.
Bo w końcu ile można? Żona, samochód, a do tego pies! Każdego by trafiło.
Gniew wielki i potężny spada na wrogów jego
Wraz ze wstąpieniem na drogę zemsty przez głównego bohatera, kończy się w filmie jakakolwiek logika. John zamienia się w nieśmiertelnego, którego kule się nie imają, dzięki czemu porusza się zgrabnie jak kot w prawdziwym deszczu pocisków. Z każdą minutą jest coraz mniej słów i coraz więcej trupów, a widz zaczyna się zastanawiać, czy to jeszcze film czy gra komputerowa, w której zapomniał że gra i teraz ocknął się w środku akcji.
Jedyną nowością jaką dostrzegłam w Wicku jest estetyka walki. Widzimy wszystko, a jakbyśmy niczego nie widzieli. Szczególnie widowiskowe są sceny walki wręcz, w których Keanu udowadnia, że jeszcze nie zardzewiał na dobre. Bardzo efektowne są także strzelaniny, którym towarzyszy często posępna mgła rozpryskującej się krwi i mózgu. W przeciwieństwie do złożonych, prawdziwie filmowych a nie komputerowych postaci, Wick nie zastanawia się zbytnio nad tym co robi. Zabija wrogów precyzyjnie, a co najważniejsze, bardzo szybko. Jest jak kombajn młócący i kosa tnąca. Oczywiście, wielu widzom może się takie mechaniczne zabijanie nie podobać, na mnie jednak oddziałuje hipnotyzująco.
Choć film jest średni (niektórzy powiedzieliby nawet, że słaby) to jednak stanowi prawdziwą odtrutkę na otaczającą nas o tej porze roku cukierkową słodycz świąteczną.
Wysilony styl i ekscentryczność
Choć sceny walki są tu dominującą częścią historii, w przerwach funduje nam się dziwną mieszankę czegoś, co wygląda jak ekranizacja komiksu z lat 60-tych. Nie wiem dokładnie o co chodzi, nie mogę wskazać palcem konkretnych momentów, a jednak miałam wrażenie, że ktoś tu bardzo chce być zabawny i ironiczny. Niestety skrzyżowanie Bonda z Rambo się nie udało. Może i nieliczne kwestie wypowiadane przez głównego bohatera nie byłyby takimi sucharami, gdyby mówił je ktoś inny nie Reeves. Może i hotel dla zabójców (niemal jak bar z Sin City) byłby oryginalnym i stylowym pomysłem, gdyby dokleili go do bardziej znaczącej fabuły. Ale tak jak jest, wprawia nas to wszystko w konsternację. Nie wiadomo o co chodzi. Czy mafioso sobie żartuje czy mówi poważnie? Czy John naprawdę zabija tych wszystkich ludzi z powodu jednej małej suczki?
Osobiście wątek zwierzęcy podobał mi się najbardziej, zarówno na początku, jak i na końcu filmu. Niestety podejrzewam, że osoby, których najbliższymi przyjaciółmi nie są zwierzaki, mogą mieć na to wszystko inny pogląd. Gdyby to ode mnie zależało, każdego, kto podnosi rękę na zwierzę powinno spotkać to samo co gromadę mówiących z dziwnym akcentem pokracznych typów z Johna Wicka. Naprawdę mam dużo sympatii dla pana Zemsty.
[…] straszliwa). Zwiastun nie był przesadnie zachęcający. Zapowiadało się to to na skrzyżowanie Johna Wicka i Uprowadzonej i takie w większości było, ale i tak sądzę, że warto się wybrać, […]