Pomiń zawartość →

Martwe wody

Komedia Bruna Dumonta to jeden z tych filmów, przed którymi należy się widzom jakieś ostrzeżenie. Powinno się informować nas o tym, że może to być ciężka próba dla naszych nerwów i jeżeli nie dysponujemy dokładnie takim poczuciem humoru, jakiego oczekiwałby od nas reżyser, to powinniśmy sobie darować seans (byłby tu przydatny jakiś test psychologiczny, dostępny przy kasie biletowej, czy coś w tym rodzaju). Uniknęłoby się wtedy takiej sytuacji, jaka ma miejsce obecnie, czyli wychodzenia wielu widzów z kina w czasie pierwszej godziny filmu oraz nienawistnych komentarzy tych, którzy zostali. Podczas naszej projekcji w Pionierze, gdzie widownia jest raczej kulturalna i wyrobiona, po raz pierwszy mogłam zaobserwować wybuchy panicznego śmiechu, nie będącego bynajmniej wynikiem komizmu filmu, ale frustracji, poczucia absurdu sytuacji, a potem osłabionych nerwów i wielkiej ulgi z powodu tego, że film się skończył. Zapewniam, że ostatni raz tak bardzo cieszyłam się z wyjścia z kina chyba po Apollo 13. Jednocześnie muszę przyznać, że choć za żadne skarby świata nie obejrzałabym Martwych wód po raz kolejny, był to pod względem wizualnym najpiękniejszy obraz jaki widziałam w całym swoim życiu. Taki to film!

Van Pateghemowie u wód

Mamy rok 1910. Arystokratyczna rodzina Van Pateghem co roku przyjeżdża do swej pięknej rezydencji na północy Francji, by spędzić lato patrząc na cudowne widoki. Jest rzeczywiście co oglądać, gdyż unikalny klimat tego miejsca, fakt, że rzeka łączy się z morzem tylko podczas przypływu, a dookoła pełno jest malowniczych rozlewisk, sprawia, że można się tu poczuć, jakby zewsząd otaczały człowieka impresjonistyczne obrazy. Na rodzinę składają się: mama, czyli histeryczna i wycofana Isabelle (Valeria Bruni Tedeschi), tata, garbaty i lekko zidiociały Andre (Fabrice Luchini) oraz dwie córeczki o licach mocno charakterystycznych, które nie mają zbyt wiele do powiedzenia, ale za to ich spojrzenia są bardzo wymowne. Córkom Van Pateghemów towarzyszy ich kuzynka/kuzyn Billie, piękne stworzenie, które występuje raz w damskich, raz w męskich ubraniach, także do końca nie wiemy jak to z nią właściwie jest. Wkrótce w willi pojawia się także matka Billie’ego, a siostra Andre, Aude (Juliette Binoche), o której powiedzieć, że jest pretensjonalna i egzaltowana, to jakby nic nie powiedzieć. Towarzystwo uzupełnia brat pani domu, zachodzący tu czasem Christian (Jean-Luc Vincent), który nawet w środowisku zidiociałych arystokratów uchodzi za niedojdę i wariata.

Van Pateghemowie reprezentują wszystkie przywary swej klasy w makro skali. Mają ciała i umysły osłabione chowem wsobnym, są zdegenerowani i pokrzywieni, ciągle coś im leci z rąk, przewracają się i potykają, i aż dziw, że jakoś utrzymują się przy życiu. Pośród tych wiecznych wybuchów histerii, wypadków i kłótni, przerywanych zachwytami nad przyrodą i prostym ludem, niewiele mają czasu, by zauważyć, co się naprawdę dzieje wokół nich, a dzieje się źle.

Ktoś lub coś porywa letników. Przyjezdni znikają w zastraszającym tempie, a prowadzący dochodzenie inspektorzy Machin i Malfoy (Didier Despres i Cyrill Riqaux), przy których Sherlock i Watson to amatorzy, powoli zaczynają się dziwić, że jakoś nic się nie dzieje tubylcom, a tylko letników gdzieś wywiało.

A jeśli już mowa o tubylcach, to, podobnie jak arystokraci, mieszkający na wybrzeżu rybacy i poławiacze ostryg także są ulepieni z samych stereotypów. Ich dzielnica to zbiór rozpadających się chat zanurzonych w błocie, a reprezentująca tę warstwę rodzina Brefortów to już prawdziwe dzikusy. Szansą na spotkanie się tych dwóch światów może się stać miłość jednego z nich, osiemnastoletniego Ma Loute’a (Brandon Lavieville) do pięknej Billie, ale nie liczcie raczej na piękną love story.

Absurdalny, groteskowy, surrealistyczny

Dla mnie to było niestrawne zupełnie i już po kilkunastu minutach miałam dosyć. Doceniam to, że komuś rodzą się w głowie pomysły na takie eksperymenty jak połączenie baśni, groteskowej komedii i horroru, podanych w klasycznej formie, ale ja tego nie kupuję. Za dużo tu, jak na mój gust, humoru sytuacyjnego i przesady w grze aktorskiej. Odebrałam to tak, jakby Dumont starał się stworzyć francuskiego Monty Pythona, ale zamiast krótkiego skeczu, zdecydował się na dwugodzinną męczarnię. Nawet najcierpliwszym widzom mogą tutaj puścić nerwy, a ja do najcierpliwszych nie należę, więc dosłownie para mi z uszu leciała po godzinie. Kto wie?, może właśnie o taką reakcję chodziło, ale jeśli tak, to reżyser jest sadystą.

Tym, co mnie wkurzało najbardziej, był sposób, w jaki aktorzy potraktowali czas. Robili dosłownie wszystko, żeby przedłużać agonię, jaką stała się każda scena z ich udziałem. Mam tu na myśli zwłaszcza Binoche, na którą nie będę pewno mogła spokojnie patrzeć przez jakiś czas. Jej Aude w wyjątkowo irytujący sposób rozpacza i to przez długie minuty, doprowadzając do szału nie tylko swego brata, ale i widzów. Aż ma się ochotę nią potrząsnąć! Rozumiem, że to parodia, ale dajcie spokój… Jeszcze gorszy jest Despres, grający detektywa Machina. Policjant ma taką przypadłość, że jak nie może rozwiązać sprawy to puchnie, co lekko utrudnia mu normalne poruszanie się. Ale czy naprawdę musi turlać się tak wolno, wstawać tak niezdarnie i mówić tak przeciągle? Toż to zwyczajna tortura dla oczu i uszu! Większość postaci przedstawionych w tym filmie to obiektywnie rzecz ujmując osoby z upośledzeniem umysłowym w stopniu znacznym, w dodatku z poważnymi wadami wymowy. Wiele irytacji budzi też towarzyszący każdemu poruszeniu dźwięk skrzypienia, bo to albo detektyw jest z dętki od roweru, albo leżaczek drewniany się przewraca, albo wreszcie sprzęty i galanteria skórzana trzeszczą przez szlachetną patynę czasu.

Ale nie wszystko było złe. Oprócz spektakularnych widoków, tych kolorów, które śnią mi się teraz każdej nocy, podziwu godne wydaje mi się dobranie aktorów o tak specyficznym wyglądzie. Każdy aktor jest tu charakterystyczny (co mi się podoba), ale też każdy mówi i zachowuje się charakterystycznie (czego znieść nie mogłam). Ujęło mnie też kilka zaskakujących rozwiązań fabularnych, zupełnie surrealistycznych, jak na przykład dieta rybaków czy odlot detektywa. Na długo zapamiętam także występ aktorów grających parę kochanków. Ich świeże, nieopatrzone jeszcze twarze i to, że jako jedyni grają bez przesady i maniery, działają naprawdę kojąco w tym zalewie absurdu i groteski. Raph jest piękna i charakterna niczym prawdziwa arystokratka, a Brandon Lavieville (młody Gargamel dołownie) to trafiony choć nieoczywisty wybór na amanta z ludu.

Podsumowując: Zastanówcie się dwa razy przed kupieniem biletu. Martwe wody to film dla nielicznych i posiadających specyficzne poczucie humoru oraz sporą dawkę anielskiej cierpliwości.

Opublikowano w Filmy

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *