Można nie lubić mangi, czy nawet całej kultury japońskiej, ale na nową wersję Ghost in the Shell nie wypada nie pójść, choćby z tego względu, że jest to spore wydarzenie kulturalne, o którym wszyscy mówią. Choć wcześniej nie widziałam filmu z 1995 roku (słysząc kiedyś tytuł, sądziłam, że to musi być jakaś pocieszna kreskówka o skorupiakach), nie nadrobiłam tej zaległości przed seansem, bo zostałam uprzedzona, że jak zacznę porównywać, to na pewno mi się nie spodoba (a bardzo chciałam dobrze się bawić w kinie). Zatem wczoraj widziałam wersję aktorską, dzisiaj animowaną, a to są moje spostrzeżenia z tych doświadczeń.
Kulturalne zawłaszczenie i spłycenie tematu
Już na długo przed premierą wrzała dyskusja na temat tego, czy Scarlett Johansson jest najwłaściwszym wyborem do roli Motoko Kusanagi, japońskiego cyborga z przeszczepionym ludzkim mózgiem. Choć amerykańska aktorka znakomicie wywiązuje się z powierzonego jej zadania, jest robotycznie, nienagannie piękna (przynajmniej z twarzy) i znakomita w scenach akcji, to jednak trochę to dziwne, że akurat ją wybrano. Czyżby w całej Azji nie było odpowiednio atletycznych brunetek by farbować seks bombę z Hollywoodu? Z drugiej jednak strony, nie ma co się czepiać pięknej Scarlett, skoro poza nielicznymi wyjątkami cała obsada jest rażąco nieazjatycka, a i co do rasy bohaterów oryginału można mieć wątpliwości. Po seansie nawet zaczęłam się zastanawiać, w jakim mieście toczyła się akcja, bo większą ilość Azjatów można spotkać w typowym europejskim mieście niż w obsadzie adaptacji kultowej mangi. Czyżby to jednak było Tokio?:)
Osobną już sprawą jest to, że nawet w wersji animowanej, co przecież byłoby o wiele prostsze i mniej kontrowersyjne, nie pokazano aż tyle golizny co w filmie. Nowa wersja powinna się nazywać raczej Pośladki w skorupce (czy inne Cycki z posypką). Nic dziwnego, że z pierwotnego przesłania anime, mówiącego o tym jak niebezpieczne jest uzależnianie się ludzi od nowoczesnych technologii i jakie są konsekwencje tego, że maszyny tak doskonale naśladują ludzi, zostało tak niewiele. Długie egzystencjalne dialogi z wersji z 1995 roku brzmiałyby co najmniej niepoważnie w ustach atletycznej naburmuszonej golaski, nie sądzicie? A jakby do tego zaczęła cytować Biblię, to by dopiero rozpętała się burza.
Czym jest dusza?
Podczas seansu czułam pewne zagubienie związane z pytaniem o status ontologiczny naszej bohaterki. Z początku myślałam, że jest takim połączeniem ludzkiego mózgu i robotycznego ciała, zapewniającym wielką siłę fizyczną, przy zachowaniu niezależnej osobowości, ludzkich emocji i instynktów. Nie do końca jednak to chyba tak wygląda, co zaczęłam podejrzewać w miarę rozszerzania się wątku relacji Majora z dr Ouelet (Juliette Binoche, bo przecież tak się kojarzy z azjatyckimi klimatami:). Na co komu ludzki mózg, z którego można czytać jak z książki? Jakim cudem naukowcy byli w stanie rozkodować wszystko, co zobaczyła, usłyszała i pomyślała Major? Po kiego czorta był im ludzki mózg w skorupie, skoro tak naprawdę to tylko w pełni skontrolowana, ujarzmiona struktura neuronów, którymi można kierować w dowolny sposób? Owszem, sceny z zaglądaniem do cybernetycznych umysłów są widowiskowe, szczególnie gdy Major nurkuje w pięknie odtworzoną świadomość popsutego robota, ale jakoś bez emocji się to ogląda gdy głębszego sensu brak.
Ogólnie muszę przyznać, że pod względem przekazu, wersja animowana okazała się zaskakująco interesująca, a oglądając film już od połowy się nudziłam. Co prawda film jest pięknie zrobiony, dopracowany w szczegółach i bardzo dynamiczny, a postaci rysunkowe takie jakby mało ruchliwe i ciut kanciaste, to jednak manga ma swój klimat, któremu łatwo ulec. O dziwo, to skacząca z budynku Major okazała się bardziej prymitywna, a animki mają naprawdę głębokie życie wewnętrzne, wielkie dylematy i złożoną psychologię.
Nic nowego
W nowej wersji klasyka pełno jest efektów specjalnych nie aż tak specjalnych, bo widzieliśmy już podobne w Incepcji czy w filmach Wachowskich. Temat przechwytywania osobowości i grzebania w czyjejś pamięci też już mamy gruntownie przerobiony po tych wszystkich Bourne’ach. Nawet dusza uwięziona w skorupie nie intryguje już aż tak, bo Major może uchodzić dla co niektórych tylko za młodszą siostrę RoboCopa. Do tego połowa scen z mangi została dosłownie powtórzona, a to co zrobiono nowego nie trzyma się kupy w sensie logicznym.
Najbardziej rażącą zmianą była dla mnie nie amerykańska aktorka zamiast japońskiej, a łopatologicznie wręcz wyrażana interpretacja tytułu. Ileż razy można spokojnie wysłuchiwać jak Binoche mówi o duszy w skorupie. Zresztą w ogóle jej postać była tu zupełnie niepotrzebna i bez sensu doczepiona, a sama aktorka nie popisała się, szarżując nadekspresyjnie, jakby grała w operze mydlanej.
O Johansson złego słowa powiedzieć nie można, bo mówi co jej napisano i widać, że naprawdę się stara. Dziwne jest teraz dla mnie tylko to, że wersja animowana jej postaci jest znacznie bardziej żywa, nawet sympatyczna i taka jakaś ludzka. Dziwne.
Najbardziej z całej obsady podobał mi się Michael Pitt w roli Kuze, który jest naprawdę wzruszający, a kiedy trzeba srogi i groźny. Jego specyficzna fizjonomia znakomicie wpasowała się w klimat tej mrocznej opowieści, a jego blond fryzury jakoś nikt się nie czepia. Patrząc na niego widzimy kolejne tragiczne wcielenie potwora Frankensteina, następne ogniwo ludzkiej ewolucji, wszystkie te prometejskie wątki, które aż się proszą o rozwinięcie i pogłębienie.
Ogólnie rzecz ujmując, uważam, że to bardzo dobrze, że powstają nowe wersje kultowych produkcji filmowych. Jak się uda, to jest wspaniale, a jak nie, to przynajmniej tacy ignoranci jak ja będą mieli pretekst by wreszcie zapoznać się z oryginałem.
Komentarze