Jeśli jesteście prawdziwymi molami książkowymi, kochacie dobrze napisane powieści, szczególnie klasykę literatury, i jakimś cudem jeszcze nie przeczytaliście trylogii wiktoriańskiej pana Palmy, to szczerze zachęcam do nadrobienia tego braku. Wróciłam do tej lektury po kilku latach, czując silną potrzebę nakarmienia duszy porządną, treściwą literacką strawą, czymś, co jest wymagające w lekturze, ale i zapewnia dużą dawkę zabawy i humoru. No i wciąż trzymam się noworocznego postanowienia, by w tym roku kłaść większy nacisk na jakość moich lektur, czytać nie koniecznie to co najnowsze, ale co najlepsze, najinteligentniejsze i najzabawniejsze wśród dostępnych tomów. Jednym słowem, zmęczona książkowym fastfoodem, przechodzę na szlachetniejsze dania, a ta powieść to jedna z najlepszych rzeczy, jakie miałam w ręku kiedykolwiek.
Wiktoriański Londyn w najlepszym stylu
Od pierwszych stron tej powieści miałam wrażenie, że jest ona napisana dokładnie pod mój (przyznaję, że mało oryginalny) gust. To idealne antidotum na tęsknotę za Penny Dreadful, arcydziełami literatury romantycznej i ogólnie tym, co w XIX wieku najlepsze. Jest to w pewnym sensie kompilacja najbardziej znanych motywów epoki, bardzo pomysłowo przetworzona i podana w gęstym sosie science-fiction, bo w końcu jest to przede wszystkim hołd złożony prekursorowi gatunku, H.G. Wellsowi.
Powieść składa się z trzech rozległych części, ale dotyczy tych samych wydarzeń i postaci, na które patrzymy po prostu z trzech różnych perspektyw. Mamy rok 1896 i zaczynamy od niejakiego pana Andrew Harringtona, bogatego młodzieńca, który przed laty zakochał się beznadziejnie w prostytutce z Whitechapel, znanej jako Marie Kelly. Niestety, dziewczyna padła ofiarą Kuby Rozpruwacza, pogrążając Andrew w żałobie na następne osiem lat. Na szczęście jego kuzyn podsuwa my ciekawą alternatywę dla planowanego przez niego samobójstwa. Proponuje odbycie podróży w czasie do nocy 1888 roku, w którym zaatakował Kuba Rozpruwacz. Andrew ma go powstrzymać, uratować Marie i żyć dalej szczęśliwie. Proste, prawda? W całej akcji ma im dopomóc młody utalentowany pisarz, pan H.G.Wells, który niedawno wydał powieść pod tytułem Wehikuł czasu, zatem z pewnością zna się na rzeczy. Wbrew wszelkim czytelniczym oczekiwaniom (gdyż Mapa czasu napisana jest w dość realistyczny sposób), Andrew odbywa swoją podróż, a jej konsekwencje okażą się dla wielu ludzi bardzo poważne.
W tym samym czasie w Londynie rozkwita interes podejrzanego przedsiębiorcy o nazwisku Murray, który oferuje swoim klientom podróże do roku dwutysięcznego. Uiszczając słoną opłatę, można się tam przenieść za pomocą specjalnego tramwaju i obejrzeć najdonioślejszy moment w dziejach ludzkości, czyli wielką bitwę ludzi i maszyn, w której złowieszcze automaty zostają pokonane przez najdzielniejszego z herosów, Dereka Shackletona. Wszystko to, włącznie ze sposobem w jaki odbywają się podróże w czasie, czyli dziurami w tkance czasu i tajemniczymi tunelami, opisane jest ze szczerą powagą, godną XIX-wiecznych kronikarzy. W każdym z opisanych zdarzeń większą lub mniejszą rolę odrywa Wells, przy czym nie chodzi tylko o jego dzieła literackie, ale i biografię, z której poznajemy bardzo intymne, choć najpewniej fikcyjne, szczegóły :)
W Mapie czasu dostajemy to, co jest najważniejsze w dobrze napisanej powieści, czyli pełnokrwiste postaci, plastyczne opisy i mistrzowsko poprowadzoną narrację. Pan Palma jest wirtuozem słowa, a jego trylogia, prawdziwym arcydziełem literatury popularnej. Czuć, że każde zdanie, każde słowo ma tu swoje miejsce, dokładnie przemyślane i skrupulatnie wybrane. Nie ma dłużyzn i nudy, a czytelnik nawet na chwilę nie może sobie pozwolić na to, by odpłynąć gdzieś myślami, gdyż akurat może stać się coś ważnego. W tej powieści nie ma szczegółów zbyt drobnych, postaci zbyt nieciekawych, by się nad nimi nie pochylić, nie przyjrzeć bliżej. Nawet z czegoś tak oklepanego jak opis ulic Londynu, czy miłość między chłopakiem z porządnego domu a prostytutką, pan Palma wyczarowuje coś niezwykle świeżego. A już opis sceny miłosnej w pensjonacie, który wcale zbliżenia nie opisuje, uważam za prawdziwe arcydzieło! Czytając to czułam, że moje trzy dekady czytelniczej historii poświęcone były tylko temu, by móc w pełni docenić humor i inteligencję zawarte w tym fragmencie.
Powieść o pisaniu
Jak już wspomniałam, Mapa czasu jest hołdem złożonym początkom science-fiction, a w szczególności Wellsowi, ale jest to też utwór, w którym autor wyraża miłość i wielki szacunek do wszystkich klasyków. Przejawia się to w sposobie, w jaki pisze o pisarzach (nie tylko o Wellsie, ale i Henrym Jamesie, czy Bramie Stokerze), a przede wszystkim w jego zwrotach bezpośrednio do czytelnika. Ta powieść ma bowiem wyraźnie wyeksponowanego wszechwiedzącego narratora, bardzo w stylu XIX-wiecznych powieści, za co lubię ją najbardziej. Gdy trafiam na takie fragmenty jak
„Ja natomiast wszystko to widzę i słyszę, choćbym nie chciał, i jak oddziela się ziarno od plew, wybieram zdarzenia mające duże znaczenie dla historii, którą postanowiłem opowiedzieć”
lub
„Powieści nie są fragmentami życia, lecz lepiej lub gorzej wyregulowanymi urządzeniami mającymi za zadanie odtworzenie fragmentów życia, ale życia nierealnego, udoskonalonego, w którym okresy przestoju i bezczynni aktorzy tworzący wszelką rzeczywistą egzystencję zostali zastąpieni emocjonującymi, ważnymi epizodami”,
czuję, że obcuję z kimś, kto w pełni panuje nad opowiadaną historią, a w dodatku chce się z nami podzielić swą wiedzą i to w najlepszym stylu, naśladującym XIX-wiecznych mistrzów. Tak się akurat złożyło, że zaraz po Mapie czasu, zaczęłam czytać szósty tom Mojej walki Knausgarda i muszę wam powiedzieć, że, przy tym, co stworzył pan Palma, mętne wywody depresyjnego Norwega na temat natury literatury, oraz te wszystkie epizody z życia codziennego, które próbuje zebrać w całość i nazywać powieścią, to moim zdaniem naiwna zabawka pretensjonalnego wrażliwca z rozcarowująco małą dozą talentu.
Na koniec może jeszcze o ostatecznej i największej czytelniczej przyjemności, czyli o niespodziankach. Nie wiem jak to odbierają inni czytelnicy, ale ja, dzięki Mapie czasu poczułam się znowu jak małe dziecko, które z zaciekawieniem słucha historii, niezdolne przewidzieć jej zakończenia. Bardzo dawno już żadna książka mnie nie zaskoczyła, a tu się to zdarzyło wielokrotnie. Narracja skręca w tajemnicze rejony tam, gdzie nieświadom wirtuozerii pisarza czytelnik zupełnie się tego nie spodziewa. Dlatego też nie za wiele da się tu napisać o samej fabule, gdyż składa się ona głównie z niespodzianek :) Cóż mogę jeszcze dodać? Może tylko tyle, że ta powieść (i cała trylogia) to taka literatura, od której czytelnikom grozi drastyczny wzrost współczynnika inteligencji, gdyż poziom złożoności i jakość tej narracji są zaprawdę niebywałe.
[…] spójna całość, tolerancyjnie uwzględniająca takie przypadki jak ja, a Mapę nieba i Mapę czasu i tak przeczytam przy najbliższej […]
Uprzedzam czytelników, że Szanowna Recenzentka nieco przesadziła. Owszem, to dobra literatura rozrywkowa, tak – Autor ma pomysł, talent i warsztat, ale nie zgodzę się na porównania (w dodatku negatywne) do Knausgarda. Powieść ma dłużyzny, bywa pretensjonalna i chociaż czyta się przyjemnie – razi XIX wieczną stylizacją. Miejscami udaną, ale autor Dickensem nie jest.
Napisałam przecież, że mnie zachwyca, a nie że każdego innego też musi zachwycić :) Dla mnie to idealna rozrywka i chciałam tylko wyrazić radość z tego, że autor tak dokładnie utrafił w mój gust, który przecież nie jest najlepszy na świecie, do czego często się przyznaję :)
Mnie, niestety, ta książka bardzo irytowała: dłużyła mi się, skakała po tematach… no nie, to dla mnie zdecydowanie nie jest nic mistrzowskiego.
Szkoda, ale co zrobić… Najgorzej to trafić na coś zupełnie niezgodnego z naszym czytelniczym gustem i męczyć się przez setki stron :( Rozumiem, że trylogia wiktoriańska nie każdego zachwyca aż tak jak mnie.
Tu wychodzi sens pisania „na tak”. Bo (jak widać po komentarzach) można o wielu książkach lub filmach napisać opinię „na nie”. Natomiast napisanie „na tak” pokazuje wibrujące emocje jakie komuś (tu Autorce recenzji) się kojarzą. Zachęca. Może ten kto przeczyta recenzję, też ma podobne spojrzenie. Podczas gdy napisanie „na nie” może niepotrzebnie odstraszyć kogoś od świetnej (dla niego) książki/filmu. To NIE znaczy, że pisania „na nie” trzeba unikać. To jest własny blog i oddaje własne odczucia. To znaczy, że dużo cenniejsze są recenzje „na tak”, a szczególnie na mocne „tak”, jak w tym przypadku. I wyjaśniające dlaczego. Wtedy czytelnik myśli „Te recenzje mi nierzadko pasują. Skoro tym razem jest tak mocno pozytywna, to warto do tej książki dotrzeć.” Gdyby ktoś dał 50 recenzji na mocne „tak” (i żadnych innych), to pożytek jest większy, niż gdyby ktoś dał 50 recenzji „na nie” (i żadnych innych). Czyli przydatne są i takie i takie, ale lepiej dla czytających, gdy tych zachęcających (a szczególnie mocno zachęcających jak teraz) jest wyraźnie więcej.
Bez żartów. Pisać „na nie nie należy”?
Pomijam bezradny język, ale fundamentalnie nie zgadzam się z taką tezą.
Życie jest skomplikowane. Nie czarne, nie białe. Kolorowe, czasem szare. Bardziej przydatnie jest robić jakieś rzeczy niż inne, choć czasami bywa inaczej. Po czym pojawia się ktoś, kto aby moc się nie zgodzić upraszcza – zamiast „bardziej przydatnie” recenzuje „nie należy” i wtedy „fundamentalnie” się z tym nie zgadza. Kolejny recenzent „na nie” z przekonaniem, że jak się – mocno – nie zgodzi (nawet jeśli sam wymyśli to, z czym się potem nie zgodzi), to wtedy go zauważą. Kojarzy się definicja hejtera: https://pl.wikipedia.org/wiki/Hejter, oraz cytat: „Dwudziestoletnia Emma zastanawia się, czy zaczyna się starzeć. Kiedyś szczyciła się swym radykalizmem i odmową poznawania argumentów drugiej strony. Teraz coraz wyraźniej dociera do niej, że sprawy są bardziej niejednoznaczne i skomplikowane, niż kiedyś myślała. /David Nicholls „Jeden dzień”/