Nostalgii za dorastaniem w latach 90-tych ciąg dalszy. Lady Bird to sympatyczny, momentami wręcz uroczy i wzruszający film, i jakoś nikomu chyba nie przeszkadza, że składa się w całości ze zużytych do granic możliwości klisz z innych produkcji filmowych i serialowych. Co z tego, że wszystko to już widzieliśmy, skoro od pierwszych chwil lubimy bohaterów, a przewidywalna fabuła tak lekko wchodzi? Zresztą wszelkie zarzuty o brak oryginalności odpiera jeden prosty fakt, że reżyserka i scenarzystka filmu, Greta Gerwig przyznaje, że to film o niej samej sprzed lat (choć nie w dosłownym, dokumentalnym sensie), a to, że miała ekranowo-stereotypową młodość tylko łączy ją z dorastającymi w tamtym czasie widzami, zamiast prowokować krytyczne uwagi. I bardzo dobrze, miłych, rodzinnych, rozgrzewających serca filmów też potrzebujemy, ale żeby zaraz aż tak się nimi zachwycać i nagradzać każdy aspekt produkcji, to już lekka przesada.
Ekscentryzm kontrolowany
Christine (Saoirse Ronan) jest uroczą dziwaczką, która rozpoczyna właśnie ostatni rok nauki w katolickim liceum w Sacramento. Na jej codzienność składają się lekcje i obrządki religijne, odbywające się po czułą opieką sióstr zakonnych i księży, zakupy z matką (Laurie Metcalf), z która nastolatka często się kłóci, ale widać, że panie bardzo się kochają, oraz to, co zwykle widzimy w filmach o dorastaniu, czyli rozmowy z najlepszą przyjaciółką (Beanie Feldstein) i pierwsze zauroczenia chłopcami. Christine, która samej sobie nadaje nowe imię Lady Bird, jest akurat tak dziwna, by wzbudzać nasze zainteresowanie, ale nie na tyle, by irytować. Jej barwną osobowość oddają zafarbowane na czerwono włosy, odrobinę przesadzone stroje z second handu, a w codziennym obyciu mocne i niestosowne komentarze pod adresem zadziwionych dorosłych.
Główną bohaterkę można pod pewnym względem uznać za zbuntowaną lub niepokorną, ale też bez przesady. Co prawda kłóci się z matką, która (głównie z przyczyn finansowych) nie chce jej puścić na studia do Nowego Jorku, drze koty z bratem i jego dziewczyną, a raz nawet wykrada dziennik z ocenami z matematyki, ale wszystko to robi jakby autoironicznie, a ja, patrząc na to, wciąż miałam wrażenie, że scenariusz zwyczajnie odhacza dyżurne punkty programu, jakie powinny się znaleźć w filmie o dorastaniu, który ,,spodoba się każdemu” (tomatosy się zgadzają, zadanie wykonane).
Oryginalność jest przereklamowana
Przyznam, że mimo wszystko podoba mi się, że Greta Gerwig zrobiła taki miły film bez ciśnienia na nie wiadomo jaką wartość artystyczną czy nowatorstwo. Czuć w tej historii jakąś prawdę o dorastaniu, która od razu skłania widzów do wspominek o własnej młodości. Oprócz tego spodobało mi się tu dokładnie to, co wszyscy tak zachwalają, czyli ciepła relacja z rodzicami (odrobinę tylko przyprawiona goryczą finansowych niedostatków) i jeszcze cieplejsza i czulsza więź z miastem, które Lady Bird kocha, ale już nie może się doczekać, kiedy z niego wyjedzie. Doceniam też jeden z dwóch okruszków oryginalności (drugim jest otwarte zakończenie), jakim stanowi spojrzenie na życie uczuciowe nastolatki, zakochującej się wcale nie ostatecznie i nie tak dramatycznie w chłopcach pogubionych w życiu tak samo, jak ona.
Do plusów filmu należy oczywiście bardzo nostalgicznie przedstawiona epoka, czyli lata 90-te, z ich modą, językiem, kolorami i specyficzną atmosferą. To się rzeczywiście udało, dzięki czemu na Lady Bird patrzy się przyjemnie, jakby to był jeden długi ładny klip ze wspomnieniami, może nie naszymi, ale jakby prawie.
Tym natomiast, co jest zdecydowanym minusem tej historii, jest jej powierzchowność. Skaczemy po kolejnych przystankach do dorosłości (pierwsza miłość, pierwszy seks, pierwsza praca, kłótnia z przyjaciółką, wybór szkoły) w zawrotnym tempie, nie mając praktycznie szansy wczuć się lepiej w sytuację.
Jeśli na Lady Bird spadnie, tak jak wszystko na to wskazuje, cały deszcz Oskarów, to zdecydowanie największa w tym będzie zasługa Saoirse Ronan, który pociągnęła historię wyżej, niż zapowiadałby sam scenariusz. Dobrze wyszła jej kreacja na ekscentryczną nastolatkę, choć przyznam, ze miałam wrażenie, że jest do tej postaci za bardzo zdystansowana, wszystko bierze w cudzysłów, ale to pewno tylko mój dysonans poznawczy, bo przed chwilą widzieliśmy aktorkę w Brooklinie, gdzie grała postać bardziej dojrzałą. Teraz na Lady Bird patrzę przez pryzmat tamtego filmu i mam wrażenie, że to dorośli bawią się w dzieci (co też jest specyfiką ekranowych lat 90-tych). Inni aktorzy także dobrze wypadli, ale bądźmy szczerzy, mieli dość łatwe zadanie, bo w końcu wszystkie relacje nastolatki, czy to z bratem, z ojcem, z byłym chłopakiem, czy nawet z matką, oparte są na tym samy słodko-gorzkim schemacie.
Ogólnie polecam, bo jestem pewna, że mało jest widzów, którzy mogliby ten film jednoznacznie znielubić. A jeśli akurat macie trzydzieści kilka lat i stanowicie idealną grupę odbiorców Pani Ptaszycy, to jest spora szansa, że poczujecie tę słodką nostalgię za dziewiątą dekadą XX-ego wieku, na której tak łatwo obecnie zarabia się filmowcom.
Ciekawy post. O filmie nigdy nie słyszałam…