W przerwie od porywających emocji i szalonego napięcia czwartego sezonu House of Cards oraz od sercowych dramatów i politycznych monologów Skandalu, postanowiłam obejrzeć dla rozrywki coś lżejszego i trafiło na Kryzys. Jak na ironię, film z Sandrą Bullock okazał się zdumiewająco podobny do seriali, które teraz oglądam, ale nim się zorientowałam, było już za późno – wsiąkłam w fabułę i byłam bardzo ciekawa jak się potoczy sprawa wizerunkowego doradcy w wyborach prezydenckich. Film okazał się taki sobie, ale jeśli lubicie ostrą konkurencją i polityczne klimaty to bardzo polecam, głównie ze względu na zadziwiająco głęboką kreację Bullock i zaskakujące zakończenie.
Calamity w Boliwii
Jane ,,Calamity” Bodine (Bullock) to niegdyś znana i wpływowa specjalista od politycznego wizerunku najważniejszych amerykańskich polityków. Niestety, po tym jak jej klienci kilka razy przegrali z klientami innego konsultanta Pata Candy’ego (Billy Bob Thorton) Jane wycofała się z życia zawodowego i zaszyła się gdzieś w górach. Po latach znowu zostaje wciągnięta (trochę wbrew własnej woli) w rozgrywki na szczycie. Ludzie pracujący przy kampanii byłego boliwijskiego prezydenta, który stara się o reelekcję, nakłaniają ją do pomocy kandydatowi. Oczywiście, ostatecznym argumentem, który skłonił Jane do przylotu do Boliwii, był udział Candy’ego w kampanii kontrkandydata, będącego liderem we wszystkich rankingach. Mamy zatem bajkę starą jak świat, w której śmiertelni wrogowie sprzed lat stają ze sobą do ostatecznej potyczki.
Z początku nasza Calamity ma problemy z aklimatyzacją i zaangażowaniem się w kampanię. Nie wierzy w swojego kandydata i naprawdę trudno jej się dziwić. Castillo (Joaquim de Almeida) to niesympatyczny buc, nie udający nawet, że nie gardzi swoimi wyborcami, mający w dodatku kilka poważnych afer na koncie, jeszcze z czasów pierwszej prezydentury. Wszyscy znamy takich panów z telewizyjnych wiadomości i z niezliczonych serialowych dramatów politycznych. Jednak im bliżej do wyborów, tym kampania Castillo nabiera większych rumieńców, a marudna i niechętna Jane w końcu daje się wciągnąć w walkę i to na całego. Nie raz będziemy mieli okazję podziwiać jej bezbłędny instynkt i wysłuchamy dziesiątek inspirujących cytatów ze Sztuki wojny Sun Tzu, będących w jej mniemaniu odpowiedzią na wszystko.
Kryzysem w sondaże, albo Boliwia w ruinie
Tego, w jaki sposób wszelkiej maści spin doktorzy i inni specjaliści od wizerunku na spółkę z mediami, manipulują opinią społeczną przy wyborach, nie dało się chyba lepiej pokazać. Cały mechanizm został tu precyzyjnie sportretowany, a jasności umysłu, pomysłów na ocieplenie wizerunku kandydata-buca czy na budowę negatywnej kampanii, mogłaby Calamity Jane pozazdrościć sama Olivia Pope czy nawet grana przez Neve Campbell Leanne Harvey z House of Cards. W dodatku nasza bohaterka budzi więcej sympatii niż te panie, gdyż od początku jest ze wszystkimi szczera, nie ukrywa, że by wygrać wybory trzeba być cynikiem i hipokrytą, i nawet gdy ma sympatyczniejsze momenty, pamiętamy, że to wilk w owczej skórze (a raczej w stylowych spodenkach i płaszczyku).
A gdzie w tym wszystkim prezydent? W końcu to on ma być głową państwa. Postać Castillo to wręcz archetypiczny polityk współczesności. To jaki jest naprawdę, co obieca ludziom w kampanii, skąd pochodzi i jakie ma poglądu, jest tu najmniej ważne. Liczy się tylko to, jak bardzo plastycznym plastusiem się okaże, jak daleko się posunie w zmianach, najlepiej wpływających na wolę ludu i sondażowe punkty. Prezydent pokazany w ten sposób to już nie silny mąż stanu, a jedynie podlizujący się mediom bezosobowy i zimnokrwisty pajac, który grzecznie słucha swoich konsultantów gdy ci każą mu podwinąć rękawy przed wystąpieniem (bo jest człowiekiem czynu?) czy pokazać ładnie do kamery łzę w oku gdy mówi o synu (bo taki ludzki, swojski i wrażliwy). Choć na pierwszy rzut oka to niegroźna i niepozorna postać, przy bliższym poznaniu okazuje się politycznym potworem, a już w finale ogrywa niemal samego siebie.
Warto dodać, że film jest oparty na faktach. Wybory, które oglądamy odbyły się w Boliwii w 2002 roku.
Kryzys to nasz pomysł byłby jeszcze lepszym filmem, gdyby pozostali grający tu aktorzy byli tej klasy co Sandra Bullock. Przez cały seans miałam wrażenie, że ona gra w czymś lepszym niż reszta ekipy. Aktorka nadała swej postaci głębi i jakiegoś takiego niepokoju. Naprawdę, po obejrzeniu jej niezliczonych komediowych odsłon, nie sądziłam, że stać ją na coś takiego. Do najbardziej udanych scen w tym filmie należą oczywiście te z Billym Bobem Thortonem, w których Bullock odciąga uwagę nawet od demonicznego (jakby jeszcze nie wyszedł z Fargo) kolegi.
Na koniec, choć wiem, że dla wielu nie ma to większego znaczenia, muszę napisać o niesamowitym wyglądzie Sandry Bullock. Nie wiem jak, ale tej pięćdziesięciolatce udało się posiąść sekret wiecznej młodości, a w dodatku (w przeciwieństwie do wielu rówieśniczek nie mogących już ruszyć pojedynczym mięśniem twarzy) zachowała bardzo wyrazistą mimikę. Patrzy się na nią z wielką przyjemnością.
Komentarze