Film jest dobry, ale chyba raczej nikt nie wskaże go jako swojego ulubionego, a tym bardziej nie będzie się kwapił do jego ponownego obejrzenia. Rzecz ma świetną obsadę, jest zrealizowana w naprawdę stylowych wnętrzach, a jednak jest tak denerwująca i irytująca, że chciałoby się zaraz po seansie o klubie Riota jak najszybciej zapomnieć. Sama wiele razy byłam bliska zaprzestania oglądania, a dokończyłam film jedynie z poczucia obowiązku. Najgorsze jest to, że to co najobrzydliwsze w tym Klubie dla wybrańców jest w nim również najprawdziwsze.
Złota brytyjska młodzież
Tytułowy klub to tajna grupa studencka działająca od wieków na Oksfordzie, a my jej sekrety poznamy dzięki dwóm nowicjuszom. Miles (Max Irons) i Alistair (Sam Claflin) pochodzą ze starych zamożnych rodów, dzięki czemu otrzymują zaproszenie do wzięcia udziału w rekrutacji do grupy, do której biedni, brzydcy czy pochodzący z nizin społecznych raczej nie mają szansy się dostać. Po serii upokarzających i maksymalnie obrzydliwych rytuałów inicjacyjnych, otrzymują oficjalne zaproszenie do dziesięcioosobowego grona. Ta dziesiątka młodzieńców to (jak od lat się przyjęło) przyszłość brytyjskiej finansjery i polityki, o czym niestety rozbrykane dzieciaki doskonale wiedzą i co daje im poczucie mocy i zupełnej bezkarności. Do granic możliwości wykorzystują cierpliwość (i strach, bo z możnymi tego świata, a nawet z potencjalnie możnymi, lepiej nie zadzierać) otoczenia oraz swoją nawzajem. Nowi członkowie grupy muszą szybko odpowiedzieć sobie na pytanie o to, jak bardzo są w stanie się upokorzyć by zasłużyć wreszcie na aprobatę kolegów. Czy zostaną złamane wszelkie zakazy i granice głupoty oraz wulgarności? A żebyście wiedzieli że tak! Idąc na Klub dla wybrańców przygotujcie się na niesmaczną mieszankę snobizmu, zarozumialstwa, pijaństwa, rozpusty, politycznego bełkotu i uprzedzeń oraz sporą dawkę napięcia i przemocy fizycznej.
Długie filmowe wprowadzenie, w czasie którego chłopcy zalecają się do siebie i pokazują na co kogo stać, ma swoje ukoronowanie w tradycyjnej, wystawnej kolacji klubowiczów. Ma być ona popisem hedonistycznej przyjemności na miarę de Sade’a. Zajadając mięsiwa i popijając drogie winka, chłopcy dyskutują o swej świetlanej przyszłości, podziałach społecznych i o tym jak bardzo brzydzą ich gorsi (w sensie ubożsi) od nich. Niestety sytuacja lekko wymyka się spod kontroli.
Oburzam się, ale nie dziwię
Z jednej strony to, co widzimy na ekranie jest oburzające. Wszystko wydaje się jeszcze bardziej obrzydliwe, gdy pamiętamy o tym, że prezentowane wydarzenia miały, a prawdopodobnie wciąż mają, swoje odbicie w rzeczywistości. Od razu myślimy cieplej nie tylko o bogatych Anglikach, ale i o Radosławie Sikorskim. Ja podeszłam do sprawy jeszcze bardziej uprzedzona, bo świeżo po lekturze Angoli, książce, która dość wyraźnie pokazuje jak głęboko zakorzenione są podziały społeczne na Wyspach. Przyznam, że podobnie jak w większości widzów, we mnie także sceny, w których chłopcy o anielskiej urodzie (Douglas Booth) lub szczurowatej fizjonomii (Olly Alexander) dają niezrównane popisy okrucieństwa i głupoty, wzbudziły niesmak i frustrację. Szybko jednak doszłam do wniosku, że to wcale nie jest wina filmu, który przecież jest tylko dość wiernym odwzorowaniem rzeczywistości. To, że ci aktorzy potrafili siebie nam aż tak obrzydzić, świadczyć może tylko o ich talencie aktorskim, dystansie do siebie i odwadze.
Po głębszym zastanowieniu doszłam do wniosku, że źródłem wszystkich moich negatywnych odczuć do tego obrazu jest jego podobieństwo do moich własnych obserwacji. Wszak zachowanie się grupy młodych mężczyzn (starszych zresztą też), którzy nagle poczuli się wolni i wszechmocni, jest zawsze takie samo (zaczesane blond grzywunie i piękne kości policzkowe wciąż przywołują wspomnienie hitlerowskiej młodzieży). Czy jest coś paskudniejszego niż stado młodych samców upojonych alkoholem i śmiejących się rubasznie, które szuka sobie ofiary? Zwierzęcy przodkowie wciąż są bardzo obecni w naszym DNA i wcale nie trzeba się wybierać do wojska czy na stadion piłkarski, by się o tym przekonać. Każdy kto ma brata, kolegów, sam jest płci męskiej lub jak ja miał wątpliwą przyjemność uczyć męskie klasy w szkole, zrozumie doskonale o czym mówię, kiedy mówię o męskim stadnym instynkcie.
The Riot Club to naprawdę porządne kino, które daje do myślenia. Podobał mi się element zaskoczenia na koniec i to napięcie w restauracji, gdy na każdą wchodzącą osobę spoglądało się jak na potencjalną ofiarę testosteronowego obłędu. Jedyne, na co się mogę oburzać, to to, że wszystko, co tak powszechne nieco niżej w hierarchii społecznej, jest również obecne na jej szczycie, gdzie powinno być chyba lepiej (czyściej, szlachetnej). Przez chwilę nawet było mi żal rodziców tych małych drapieżników, ale potem mi przeszło. Wszak to z ich winy także są czym są, a zresztą w pewnym sensie połączona misja wychowawcza mamuś, tatusiów i systemu edukacyjnego została osiągnięta. Produktem końcowym są bezwzględne, krwiożercze bestie, które z pewnością świetnie poradzą sobie w życiu. Szlachectwo zobowiązuje.
W pewnym momencie już chciałam wyłączyć ten film, bo nie wiedziałam do czego jeszcze posuną się główni bohaterowie, ale zobaczyłam go do końca. Film naprawdę porządny, dobra obsada, plus kilku moich ulubionych aktorów, co działa na korzyść. Ale najważniejsze było smutne, lecz prawdziwe przesłanie filmu. Pieniądze wszystko załatwią. I mając je można być bezkarnym. Choć jedyne, czego nie można kupić, to prawdziwego uczucia…
Świetna recenzja. Też trudno mi było wytrzymać w niektórych momentach.