Mieszanka pomysłów ludzi pracujących wcześniej nad Notting Hill, Boratem i Dziennikiem Bridget Jones okazała się dla mnie niestrawna. Dziwna papka filmowa wynikła ze współpracy to połączenie kabaretu (w najgorszym, na przykład polskim, wydaniu) i taniego romansidła. Aż szkoda mi było aktorów, którzy w tym grali.
Choć wiadomo było, że nie należy spodziewać się arcydzieła, bo w końcu gra tam nasz ulubiony Mentalista Simon Baker, to jednak czegoś takiego się nie spodziewałam. Mamy oto historię rozpoczynająca się tam, gdzie kończą się zwykle typowe komedie romantyczne. Dwójka młodych, niech będzie, że pięknych, zakochanych ludzi wstępuje w węzeł małżeński. Można by przypuszczać na podstawie tytułu, że będzie to słodko-gorzka opowieść o przełamywaniu barier i docieraniu się małżonków, ale nie. Jest to film o najbardziej wkurzających aspektach człowieczeństwa, o tym co nas w innych najczęściej irytuje i doprowadza do szewskiej pasji. Oglądamy typowe sceny małżeńskich kłótni o to, ze on nie wyrzucił śmieci, za to wszędzie rozrzuca brudne skarpetki, oraz rywalizację o to, kto ma najbardziej żenujących przyjaciół i rodzinę (podpowiedź: pan młody wygrywa w każdej kategorii). No, nie byłoby jeszcze w tym nic złego, gdyby całość nie była aż tak niesmacznie podana. Naprawdę niedużo tym żartom brakuje do klozetowo-genitalnego humoru z Borata. Gdy pojawiają się nowi potencjalni kandydaci do względów małżonków, robi się jeszcze gorzej.
Dominującym uczuciem towarzyszącym seansowi Daję nam rok było współczucie do prześlicznej Rose Byrne (pamiętnej Bryzeidy z Troi), która wcieliła się w rolę świeżo poślubionej bohaterki. Jej wdzięk i elegancja nijak się ma do obrzydliwości jakimi upstrzona była każda scena. Współczucie budzi też fakt ewidentnych problemów z wagą pięknej aktorki, która jest już niknącym w oczach pomnikiem anoreksji z wielką głową. Może cudna Rose niknie w oczach ze zgryzoty i zmartwienia, że musi grac w tego rodzaju produkcjach. To by wiele wyjaśniało.
Komentarze