Dziś coś do bardzo ostatnio zaniedbanego kącika gastronomicznego, czyli film Ugotowany. Ze względu na występującego w tej produkcji Bradley’a Coopera (który nadal opiera się moim nienawistnym sugestiom i nie chce dać się wystrzelić w kosmos ani zakopać na odległej pustyni) długo wahałam się czy w ogóle obejrzeć tę produkcję. Przekonał mnie udział Omara Sy, który sympatycznie łagodzi wszelkie niedostatki Coopera, a także fantastyczna charakteryzacja Matthew Rhysa, którego w pierwszej chwili nawet nie poznałam. A sam film, no cóż… Gdyby szczur w Ratatuju był chorym psychicznie agresorem, to Ugotowany byłby jego wierną filmową wersją. To nie jest nawet opowieść o gotowaniu, ale o furiacie, który robi wszystko byśmy pomyśleli, że jest alter ego samego Gordona Ramseya, zresztą z marnym skutkiem, bo to w końcu Cooper, więc nie można się po nim za wiele spodziewać.
Szef wszystkich szefów Adam Jones
Kim jest Adam Jones? Jest szalenie utalentowanym strażnikiem gastronomicznej tradycji, niedościgłym wzorem do naśladowania dla setek kucharzy na całym świecie, a także prorokiem, mającym przewodzić kolejnym pokoleniom smakoszy zakochanych we francuskiej tradycji, ale i chcących łączyć ją z nowoczesnością. I niestety nie przesadzam ani troszeczkę z tym wizjonerstwem i proroctwem, bo tak właśnie, z nabożną czcią, odnoszą się do Jonesa wszyscy jego współpracownicy (a raczej poddani).
Poznajemy pana Jonesa w momencie gdy kończy on swoją długą pokutę, jaką miało być obrobienie niesamowitej ilości świeżych ostryg. Po czym Adam pokutuje, nie bardzo wiadomo, bo dochodzą do nas tylko strzępki informacji. Podobno ten złoty chłopiec francuskiej kuchni, terminujący u swego mistrza w Paryżu (oczywiście) nieźle narozrabiał. Szalał z alkoholem, narkotykami i kobietami, ponoć zrobił dziecko córce szefa i mistrza, no i w jego sprawy miała być zamieszana nawet mafia. Nic dziwnego, że kucharz postanowił przyczaić się w ukryciu na jakiś czas. Teraz wraca, może nie z podkulonym ogonem, ale z poważnie zaburzoną psychiką, gotowy stoczyć największą walkę w życiu. Mają nią być starania o trzecią gwiazdkę Michelina (co uczyni go praktycznie drugim po Bogu w gastronomicznym światku), a areną tego boju staje się zagarnięta przez Jonesa londyńska restauracja dawnego przyjaciela.
Okryty złą sławą kucharz zbiera gwardię starych współpracowników, którzy darzą go w przeważającej większości podziwem i nienawiścią po równo, uzupełnia kadrowe braki kilkoma młodymi talentami, no i się zaczyna. Jones jest kucharzem zlepionym ze strzępków osobowości wszystkich telewizyjnych gwiazd kuchni. Gdy coś nie jest dość doskonałe jak na jego gust (a mało co jest) wybucha niczym wściekły wulkan i chowaj się kto może. Rzucanie naczyniami, obelgi, wywalanie całych gotowych dań, dewastacja pięknych restauracyjnych wnętrz i oczywiście krew, pot i łzy, są tu na porządku dziennym. Oglądając to niezborne widowisko tak sobie myślałam, że gdyby prawdziwi kucharze tak się zachowywali, to raczej kariery wielkiej by nie zrobili, no chyba, że w telewizji, jak Magda Gessler, o której wyczynach kulinarnych wiemy niewiele, ale za to dużo o temperamencie, ostrym języku i manierach.
Jego prawdziwe oblicze
Ugotowany to film, który będę długo dobrze wspominać, głównie ze względu na to, że pokazuje prawdziwe oblicze Coopera, a raczej to, o które go od lat podejrzewam. Wreszcie rola pasująca do jego minimalnej ekspresji i szalonego wzroku. Jak on się stara i napina, by wypaść odpowiednio dramatycznie! Muszę przyznać, że w fallocentrycznej scenie z duszeniem foliałką, miałam autentyczną frajdę z oglądania. Naprawdę warto zafundować sobie seans Ugotowanego, choćby ze względu na czerwonolicego Coopera miotającego się w objęciach Rhysa. No i są tu też oczywiście ładne zdjęcia jedzenia i bardzo dynamiczne (aż do przesady) sceny w kuchni, ale powiedzmy sobie szczerze, Jiro śni o sushi to to nie jest.
Na poczet minusów zaliczyć trzeba mało oryginalną fabułę, rodem ze Skrzydełko czy nóżka. Ileż jeszcze filmów powstanie o tym, jak jakiś maniak dobrego smaku postanawia podlizać się anonimowym krytykom, by dali mu upragnioną gwiazdkę. Za każdym razem gdy kucharze wspominają o znakach wróżącym przybycie wyroczni smaku, dosłownie kuliłam się w sobie z zażenowania. Niezbyt przypadł mi do gustu także niedoważony wątek romansowy, choć Sienna Miller w roli prekursorki gotowania w plastiku, całkiem mi się spodobała. W przeciwieństwie do swych poprzednich ról, wypadła tu niemal naturalnie. Nieco mnie niestety zawiodło niespodziewane ujawnienie się czarnego charakteru, choć z drugiej strony był to chyba jedyny zaskakujący moment w tym dość nudnym filmie.
Na koniec jeszcze kilka słów o pichceniu w Ugotowanym. Nie wiem czy inni też tak mają, ale nie ma dla mnie jako widza bardziej stresującego zjawiska niż widok filmowych i serialowych bohaterów marnujących jedzenie. Dosłownie trafia mnie gdy muszę patrzeć na całkiem dobre (w moim odczuciu dobre do jedzenia są dania na tyle świeże by nie powodować poważniejszych chorób) potrawy, które lądują w koszu. Nienawidzę gdy bohaterowie kłócą się w restauracjach lub w domowych jadalniach, bo to zwykle oznacza, że spora porcja mięsa i warzyw znów zostanie zmarnowana. To samo dotyczy napojów. Nie rozumiem dlaczego nie można dawać tego biednym, zwierzakom lub zamrozić na potem. Domyślacie się już zapewne, że ze względu na tę moją fobię, Ugotowany był dla mnie bardzo stresogennym przeżyciem. Więcej pożywienia ląduje tu w koszu niż na talerzach. To niemoralne i nie obchodzi mnie, że to tylko film. Nie podobało mi się też to, że gotuje się tu głównie mięso i owoce morza (niech zrobią wreszcie film o wegetariańskim gotowaniu), choć to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, ze względu na mistrzowską kuchnię francuską. Za to gotowania i przechowywania jedzenia w plastiku nic nie usprawiedliwia. Czy oni w tym Hollywoodzie nie wiedzą, że od tego dostaje się raka? No tak się nakręciłam, że teraz dla uspokojenia obejrzę sobie film o panu Jiro, moim życiowym coachu.
Być może się skuszę, ale całkowicie pewna nie jestem.
słaby ten film był, mówiąc krótko… a trochę dłużej mówiąc, nijaka, przewidywalna pełna bezsensownych wtrętów, fabuła. Słaby aktor, słaba gra… i jeszcze to sztuczne napięcie nad żarciem… mówiąz zdecydowanie za długo nad tym niewiele wartym filmem.
Wystarczy obejrzeć choćby Chefa (http://www.filmweb.pl/film/Szef-2014-600964), żeby zobaczyć jak ten cały Burnt jest nędzny
Osobiście o nędzę tego filmu obwiniam wyłącznie Coopera, ale ja go obwiniam o wszystko i zawsze, chyba przez to szaleństwo w oczach. Filmy z jego udziałem tracą już na starcie.