Dużo ostatnio nurzałam się w odmętach historycznych, więc dla odmiany postanowiłam zając swój umysł czymś bardziej nowoczesnym. Padło akurat na RoboCopa. Muszę także przyznać, że liczyłam po cichu, iż widok uroczego Joela Kinnamana trochę ukoi moją tęsknotę za The Killing. No i oczywiście jestem także wielką fanką pierwotnej wersji opowieści o cyberrycerzu strzegącym prawa na ulicach amerykańskiego miasta. Nowy RoboCop nie jest totalną stratą czasu, ale to zdecydowanie nie to, czego można by się spodziewać.
Ciekawą nowością tej wersji historii jest zachowanie wspomnień dawcy organów, czyli Alexa Murphy’ego (Kinnaman), który ma być bardzo człowieczą, wręcz wzruszającą wizytówką wielkiej korporacji, dzięki czemu oporni Amerykanie wreszcie pozwolą na wyjście na swoje ulice bezwzględnych robotów-zabójców. Chłopięca twarz Kinnamana (dziwnie, że bez wąsika) rzeczywiście może wzruszać. Taka zamknięta w tej srebrnej puszce i bezwolna! Szkoda tylko, że sama postać oficera Murphy’ego jest taka mdła i nieciekawa. Bohater wypowiada tylko jednozdaniowe kwestie, niewiele mówiące o tym, co się dzieje pod zbroją. Poza funkcjami ,,zabijać” i ,,chronić rodzinę”, niewiele więcej potrafi. Uładzona i spłycona została także sama akcja. Wszystko jest takie wymierzone, oszczędnie wykalkulowane i ubogie w treść. Jest poprawnie, ale jakoś nie zachwycająco.
Więcej do zagrania (znaczy tyle ile mogli wyciągnąć z tej prostej opowieści) mieli wielcy aktorzy, których zapewne zatrudnione do zatuszowania fabularnych niedostatków i braku krwawej akcji. Oldman, grający doktora Nortona, jako jedyny przechodzi ewolucję i jest sumieniem tej opowieści, Keaton jako szef OmniCorp uosabia wszystkie wady i strachy Amerykanów, a Jackson jako Pat Novak, dziennikarz telewizyjny, jest podstępnym diabłem straszącym i mamiącym swoich widzów. Panowie są świetni, ale ich wątki również bardzo oszczędne. Może gdyby nie nudny wątek rodzinny zabierający im ekranowy czas, dostalibyśmy naprawdę dobry film.
Tak naprawdę jedyną sceną, dla której warto było obejrzeć nowego RoboCopa była ta, w której Murphy postanawia zobaczyć ile tak naprawdę zostało w nim człowieka, a raczej materii organicznej. Gdy z blaszanego rycerza opadają kolejne metalowe części i osłony, oczom widzów ukazuje się niezwykły widok. Muszę przyznać, że bardzo to zadziałało na moją wyobraźnię i często teraz myślę, że właściwie ciało/robot/proteza to tylko taki pojazd-pojemnik na mózg. Niestety sceny walki czy pościgów nie robią już takiego wrażenia. Jest ich w filmie wiele, ale spływają szybko w odmęty świadomości i błyskawicznie o nich zapominamy. Całą przemoc, brutalną rzeź, dla której oglądało się kiedyś RoboCopa, zastąpił uładzony płaski plastik i totalny brak emocji.
Komentarze