Zaczyna się od pewnego rodzaju ulgi, że oto, zamiast encyklopedycznego wyliczenia rzeczy ważnych i mniej ważnych na świecie, autor zdecydował się wrócić do tego, za co go pokochaliśmy na samym początku, czyli do bezpośredniej, zwartej, szczerej formy Mojej walki. Nie wiem jak jest z innymi, ale u mnie krótsze fragmenty zawsze wymagają większego skupienia, czuję, że jako czytelnik, muszę włożyć więcej wysiłku niż przy długich i zwartych tekstach. Dlatego też Jesień i Zima, choć przyniosły wiele nowego materiału do rozmyślań, także mnie bardzo zmęczyły. Tym razem wchodzimy gładko w coś, co znamy, ale ta łatwość jest pozorna, bo autor pokazuje nam siebie od takiej strony, jakiej jeszcze nie widzieliśmy. Po tym tomie tylko najwytrwalsi będą w stanie mówić o Knausgårdzie z sympatią, a bardziej wrażliwi mogą zacząć podzielać opinię hejterów o tym, że norweski pisarz jest najbardziej samolubnym bucem na świecie.
Dzień z życia młodego ojca
No dobra, ojciec może i nie jest młody, bo ma już czterdzieści sześć lat, ale za to jest świeżo upieczony. Jego czwarte dziecko, córka Anne (dla której stworzony został ten cykl), ma już trzy miesiące, a jej tata postanawia opisać ich pierwszą wspólną wiosnę. Cały tom jest relacją z jednego dnia, zaczynającą się od bardzo wczesnej pobudki ojca, który sprawnie zajmuje się całą gromadką dzieciaków. Przyznam, że czytając o porannym karmieniu, przewijaniu, robieniu śniadania dla starszych dzieci i o odprowadzaniu do przedszkola, byłam pełna podziwu dla nowoczesnego norweskiego ojca, który za nic ma skostniałe normy społeczne czy przypisane kulturowo role płci, i równie dobrze jak każda matka, zajmuje się i kapryśną dwunastolatką, i wymagającym ciągłej opieki delikatnym trzymiesięcznym brzdącem. Wiem, że we współczesnym świecie i w nowoczesnym szwedzkim społeczeństwie takie rzeczy nie powinny już nikogo dziwić, a jednak mnie (wychowaną w tradycyjnej polskiej rodzinie) dopadło zdziwienie kompletne. O jakże głupio mi było, gdy okazało się gdzie jest matka i że całe to cierpliwe ojcostwo może być napędzane gigantycznym poczuciem winy.
Przechodząc do rzeczy, napiszę wprost, że Linda, żona pisarza, jest nieobecna w domu, choć jej nieobecność zdaje się naszemu bohaterowi nie ciążyć zanadto, nie licząc oczywiście chwil, w których wolałby pisać niż bawić się z dziećmi. Lawirując od jednego obowiązku domowego do następnego, od składania prania do karmienia niemowlęcia, Knausgård wspomina okres tuż przed przyjściem córki na świat, na którym cieniem kładła się głęboka depresja Lindy. Zmożona ciężką chorobą psychiczną matka trójki dzieci i czwartego w drodze, mogła jedynie leżeć w ciemnej sypialni i spoglądać swoim strachom w oczy, podczas gdy jej mąż całkiem sprawnie zajmował się domem i rodziną. I znów możemy być pełni podziwu, że to przecież nasz Karl Ove z Mojej walki, osobnik lekkomyślny, leniwy i kochający samotność, z takim heroizmem zagłębia się w prozę dnia codziennego. Ale nie jest to takie proste.
Najodważniejszą i najgorszą rzeczą, jaką autor nam do tej pory o sobie powiedział, jest w moim odczuciu to, co myślał o Lindzie i jej chorobie. Jest na przykład taka sytuacja, gdy żona prosi męża o pomoc w znalezieniu nowego terapeuty, leków i ogólnie o wsparcie w opanowaniu choroby. Co na to nasz ulubiony pisarz?
„Odpowiadałem, że sama musi to zrobić. Niby jak miałem ją w tym wyręczyć? Nie miałem żadnych kontaktów w tym środowisku. I dlaczego ja? Twoja mama była przecież dorosłą osobą i ponosiła odpowiedzialność za swoje życie, tak jak ja za swoje”.
Może dla Szwedów czy Norwegów, ceniących wolność i odpowiedzialność za siebie ponad wszystko, wypowiedź Knausgårda jest norma, ale we mnie aż się gotowało. I nawet mój podziw dla sprawnego ogarniania spraw dziecięco-domowych gdzieś prysł gdy przeczytałam
„Bo jeśli jej nie budziłem, tylko sam wszystkim zarządzałem, mogłem potem powiedzieć: popatrz na mnie, popatrz, jak sam wszystko robię, podczas gdy ty nie robisz nic”.
Czytając to, myślałam, że trzeba być bardzo odważnym, albo bardzo głupim by napisać coś takiego o sobie samym, zwłaszcza, że do choroby żony mogły przecież przyczynić się kolejne ukazujące się wciąż tomu, zawierające bardzo intymne opisy jej rodzinnego życia.
Przy tym, co Knausgård zdradza ze swej relacji z żoną (która w końcu ląduje w szpitalu i dlatego to on musi zajmować się niemowlakiem) wszystko co pisze o córce i do córki blednie w moich oczach. Owszem, to pięknie, że tłumaczy jej świat, że tak sobie z nią dobrze radzi i mają tak wspaniałe relacje. Przyznam, że na koniec nawet się wzruszyłam (niemal do łez) słowami o niebieskiej sukience. Niczego to jednak nie zmienia w moim odczuciu i sama osobiście, po przeczytaniu takiego wyznania, nie chciałabym mieć z tatusiem nic wspólnego. Jestem bardzo ciekawa, jak ułożą się dalsze relacje tej rodziny.
Piekło rodzicielstwa i teoria „nagiego życia”
Oczywiście małe zbrodnie małżeńskie Knausgårdów nie będą jedynym co zapamiętam z Wiosny, bo jest tu więcej wartościowych, a nawet szokujących odkryć. Spodobało mi się szczególnie (i zawsze tropię te wątki w kolejnych tomach Mojej walki) jak artysta odbiera sztukę, jak daje się jej kształtować i odnajduje w różnych dziełach siebie. Tym razem to na Bergmanie uwaga autora zatrzymała się na dłużej, dzięki czemu dowiadujemy się też co leży u podstawy jego bardzo szczerej twórczości. Do tej pory sądziłam, że chodzi o psychiczne oczyszczenie, a teraz widzę, że ma to życiopisanie także głębszy zamysł artystyczny.
Wiosna to również dosłownie opis wielu cudownych chwil w przyrodzie, kiedy to mały człowiek staje się częścią tego wszystkiego co nowe i świeże w rodzącej się skandynawskiej naturze. Mniej tu doceniam opisy zieloności, wschodów i zachodów słońca, na urodę których jestem ślepa, a bardziej to, co dzieje się w wymiarze osobistym i bardzo intymnym pisarza. Podoba mi się na przykład to w jak prosty i bezpretensjonalny sposób potrafi on opisać małe cuda ojcostwa i ogólnie rodzicielstwa. Nie ma w tym przesady i rażącego zaślepienia, którym często emanują relacje przepełnionych endorfinami młodych rodziców. W tym sensie nie zgadzam się z przytoczoną w następnym tomie (Lato oczywiście) opinią na temat Wiosny, że „przypomina poetycki blog świeżo upieczonej mamy”.
To, że podoba mi się ogarniecie Knausgårda nie znaczy, że podobało mi się wszystko w jego świecie. Przypomniało mi się podczas lektury piekło zajmowania się niemowlakiem i bardzo małym dzieckiem, które rodzice są w stanie znieść chyba tylko dzięki turbodoładowaniu specjalnymi hormonami. Ja, zajmując się małym bratem, tego nie czułam i to, że źle to znoszę wpłynęło na to, że dość intensywnie przeżyłam tę lekturę. Te wszystkie nocowania u koleżanek, przywożenie i odwożenie małych roszczeniowych pasażerów, przygotowywanie butelek mleka i zmiany pieluch, a przede wszystkim (ZGROZA!) wypady do wodnego centrum rozrywki, to coś nie na moje nerwy, co nawet w roli biernego obserwatora-czytelnika osłabia i wkurza. Jednocześnie jestem pełna podziwu, że w tej nudzie, rutynie, jałowości codziennych obowiązków, Knausgård potrafił dostrzec tyle nowych i zachwycających rzeczy.
Komentarze