Już dawno przestałam spodziewać się po kryminałach Marka Krajewskiego czegoś oryginalnego, stylowego czy zaskakującego. Ostatnio doszłam nawet do wniosku, że tak bardzo my (czyli czytelnicy) tęsknimy za Mockiem, wcale nie dlatego, że opisy jego przygód były szczególnie odkrywcze, ale dlatego że po prostu były pierwsze. Od wielu już lat dostajemy na jesień kolejny tom skonstruowany wedle tych samych zasad i cieszą mnie wypowiedzi autora o jego świadomej seryjnej produkcji oraz o tym, że jest rzemieślnikiem, a nie artystą słowa. Jednocześnie mam niemiłe wrażenie, że jest to tylko forma obrony przed krytyką, ponieważ ze stopnia pretensjonalności kolejnych tekstów wynika jasno, że gdyby ktoś jednak nazwał go mistrzem kryminału i przyznał jakąś znaczącą nagrodę literacką, to wcale by się pisarz nie obraził.
Za Popielskim do 1956 roku
Fabuła Władcy liczb jest częściowo osadzona we współczesności, gdzie towarzyszymy synowi Edwarda Popielskiego, profesorowi Wacławowi Remusowi, w rozwiązaniu zagadki pozostawionej mu przez ojca, a częściowo w roku 1956 kiedy to Popielski prowadził śledztwo w sprawie serii tajemniczych samobójstw. Dawny policjant i żołnierz, teraz jest już siedemdziesięcioletnim mężczyzną, który nadal jest czynny zawodowo. Popielski pracuje w kancelarii adwokackiej, gdzie zajmuje się tym, co mu wychodzi najlepiej, czyli śledzeniem, zdobywaniem dowodów i zastraszaniem rozmaitych osobników zamieszanych w sprawy kryminalne. Na zlecenie szefa ma zająć się sprawą hrabiego Władysława Zaranek-Platera, który walczy ze swym, ewidentnie niespełna rozumu bratem, o ogromny spadek po rodzicach. I tak Popielski poznaje matematycznego świra, który twierdzi, że niedawne zgony we Wrocławiu są bezpośrednio powiązane z kultem tajemniczego Belimspara, czyli władcy liczb. Właściwie nie ma sensu pisać o tym, jak dalej sprawy się potoczą, ponieważ toczą się jak zawsze. Mamy serię odwiedzin u dawnych przyjaciół i dłużników Popielskiego, którzy dostarczają mu cennych informacji. Są błędne tropy, przy okazji których okazuje się, że powojenny Wrocław zamieszkiwała tak samo wielka liczba erudytów, co psychopatycznych zbrodniarzy czy zwyczajnej ludzkiej patologii. Są wreszcie niezwykle odkrywcze rozważania na temat natury zła poprzetykane wątkami gastronomicznymi.
Właściwie o tym, że to nowa, a nie któraś z poprzednich powieści o Popielskim, świadczy tylko styl, który się nie zmienia, a przecież z upływem lat w cyklu chyba powinien. To co przyjemnie kojarzyło się z przedwojennym stylem, w roku 1956, a szczególnie 2013 razi swoją sztucznością i pretensjonalnością. Czasami ma się wrażenie, że Marek Krajewski powinien pisać podręczniki etykiety, a nie kolejne retro kryminały.
Esteta, erudyta, pedant
Powieści o Edwardzie Popielskim zyskują powoli niemożebnie komediowy wymiar. Najbardziej przy lekturze bawi mnie to, że sam autor, który często podkreśla, że jego postaci są do niego podobne, nie widzi tego, iż nie są to postaci, które można polubić. We Władcy liczb nastąpiła kulminacja irytacji, jaką wzbudza główny bohater. Tym razem wyeksponowane są jego umiejętności matematyczne (nie po raz pierwszy), ale gdzie się tylko da są też wstawki o jego talentach filologicznych, detektywistycznych, szachowych i Bóg wie jakich jeszcze. Aż dziwne, że nie znalazł sobie kolejnej żony, bo taki z niego elegant, smakosz i męski mężczyzna, z dumą eksponujący owłosioną klatę. A ta łacina! Sentencje i terminy łacińskie powstawiane są tam, gdzie tylko to było możliwe oraz w kilku niemożliwych miejscach. To jest autentycznie śmieszne.
Rozbawiło mnie także niezbyt zręczne przeplatanie poważnych rozważań detektywa, które dotyczą bądź śledztwa, bądź szalonej logiki matematyka wyliczającego z zapałem miejsca i daty kolejnych zgonów, ze szczegółowymi opisami posiłków spożywanych przez Popielskiego. Czy ja naprawdę muszę wiedzieć z czym miał kanapkę na drugie śniadanie, jaką wątróbkę lubił najbardziej i jakie gołąbki są niezjadliwe. A te kolejne ,,napiłem się kompotu truskawkowego” lub ,,wypiłem szklankę kompotu z porzeczek”. Gdyby w 1956 były już smartfony, to Popielski z pewnością robiłby zdjęcie wszystkiemu, co wkłada do swej starczej paszczy.
Urocza jest także Leokadia, będąca wciąż wcieleniem ideału damy, nawet gotując kuzynowi prozaiczne obiady. To, że na damę wyglądała nawet w fartuchu bez rękawów, najdłużej zapamiętam z całej powieści (Lodzia, oddaj fartucha!).
Zapewne czytelnicy, którzy jeszcze nie zabrali się za Władcę liczb, mogą pomyśleć, że się niepotrzebnie wyzłośliwiam. Jeśli tak, to zachęcam do obserwacji własnych reakcji podczas lektury. Spróbujcie się nie zaśmiać złośliwie przy scenach zdobywania narkotyków przez Remusa (plecione oxfordy nie są najlepszym obuwiem do biegania), przy opisach jak Popielski rozkłada sobie ceratkę, żeby się nie pobrudzić, lub wreszcie przy zalotach starego kocura, który mimo intensywnych potów (wydaje się, że cała powieść jest o jego perspiracji), otyłości i bólu kręgosłupa, wciąż ślini się na widok pary zgrabnych nóg czy błyszczących ciemnych oczu. No spróbujcie.
[…] ukłon uświadomił mi także dlaczego mam ostatnio problem z czytaniem słabych kryminałów. Przy Władcy liczb mogłam już prawie wskazać źródło mej frustracji i rozdrażnienia, ale dopiero słuchając […]