Zazwyczaj nie podejmuję się wyrażania swoich opinii na temat sztuk teatralnych, ponieważ zwyczajnie na ich recenzjowaniu się nie znam i nie chciałabym rozeźlić tych, którzy się znają i robią to lepiej ode mnie. Jeśli chodzi o teatr, to zwykle wiem tylko, czy mi się podobało, czy nie i nie staram się tego uzasadniać. Chociaż jestem taką teatralną ignorantką, to do teatru chadzam chętnie, a czasem nawet, jak w tym przypadku, jestem gotowa przejechać pół Polski, by zobaczyć coś, co wzbudziło moją ciekawość.
Zatem, zwykle nie piszę, ale tym razem powstrzymać się nie mogę, bo chodzi wszak o adaptację mojej ukochanej powieści. Radio Armageddon było dla mnie na pewnym etapie życia czymś bardzo ważnym. Powieść Jakuba Żulczyka, choć gęsta, mroczna i kleista, ma w sobie moc przemieniania czytelników. Tych kilkaset stron otworzyło mi oczy na wiele spraw i było chyba jedną z moich największych literackich przygód. Do dziś uważam, że zanim zacznie się czytać tę powieść, lepiej wziąć w pracy parę dni wolnego, bo nikłe są szanse, że czytelnik zdoła się odkleić. Wielkim podziwem darzę Jakuba Żulczyka, któremu, gdy to pisał, chyba olbrzymia bańka z natchnieniem pękła nad głową (wolę nie podejrzewać innych wpływów i stymulantów). Z takim oto nastawieniem usiadłam w poprzednią niedzielę na widowni Teatru Współczesnego, a tam nic, wydmuszka, pozory i dekoracje.
Co to jest?
Adaptacja Radia Armageddon, której reżyser Tomasz Hynek dokonał we współpracy z autorem powieści, jest dyskusją z książką. Znani nam bohaterowie, czyli Nadzieja (Helena Sujecka), Szymon (Piotr Bondyra) i Gnat (Maciej Kowalczyk) spotykają się na zjeździe z okazji dziesięciolecia matury. Rozczarowani sami sobą, nie są już w żadnym razie tymi małymi dzikusami, którzy przed dekadą, pod wodzą charyzmatycznego Cypriana (Konrad Wosik), założyli rockowy zespół o nazwie Radio Armageddon. Rozgoryczeni, wspominają olbrzymią popularność swojej grupy, której istnienie opierało się na walce z systemem (a raczej z wszelkimi systemami) i buncie wszelakim. Po zażyciu tajemniczego narkotyku przenoszą się w przeszłość, a w tej podróży do traumatycznych czasów licealnych towarzyszy im duch zaginionego w tajemniczych okolicznościach Cypriana.
Na widowisko składają się głównie narkotyczne monologi bohaterów, ich fascynujące wygibasy niemal akrobatycznej natury (bardzo podobało mi się pełzanie niczym robaczek wyglądający z jabłka), a wszystko to gęsto poprzetykano występami młodych wrocławskich awangardowych zespołów. Dodatkową atrakcją (jakby sama muzyka i tekst nie wystarczały) są świetlne projekcie na ścianach widowni.
Nikłe wspomnienie buntu
Najcenniejszą rzeczą jaką udało się zawrzeć Żulczykowi w powieści była ta niemal namacalna istota buntu, po której w przedstawieniu został tylko mętny ślad. Czytając Radio Armageddon ma się wrażenie, że obcuje się z jakąś prawdą objawioną, istotą wszechrzeczy i sednem ziemskich spraw. Jest to oczywiście tylko pozór, ale bardzo udany, niestety też zbyt trudny by go odtworzyć na scenie.
Uwielbiam tę powieść także ze względu na potoczysty język. Te poetyckie, szalenie rozbudowane metafory i barokowe porównania Żulczyka bardzo przemawiają do mojej wyobraźni. Może właśnie dlatego inscenizacja się nie udała, ponieważ rzecz jest zbyt literacka, za mało dosłowna. Sam język to jednak nic bez jego zadziwiających treści. Bohaterami tego utworu są wszak osoby z rocznika ’84, niemal moi rówieśnicy, a rzeczywistość, w której przyszło im żyć jest bardzo specyficznym tworem. Radio Armageddon opisujące realia Polski na skraju przemian ustrojowych, pełne szczegółów kulturowych, które zrozumie tylko ktoś, kto ma przynajmniej trzydzieści lat, jest jak kapsuła czasu przenosząca mnie (i za pewne nie tylko mnie) w mroczny okres lat nastoletnich (każdy znajdzie tu swój typ dzieciaka z klasy). I co z tego mamy w przedstawieniu? Nic. Śladu nie ma po tych odwołaniach do książek, muzyki i programów telewizyjnych z lat 90-tych.
Nastolatki szaleją!
Wrocławskie przedstawienie jest bardzo udane pod jednym względem, a mianowicie doskonale przyciąga docelową widownię, czyli licealistów. Może dlatego tak tekst okrojono, a muzyki jest więcej niż właściwej akcji. Może też dlatego grane przez średnio zdolnych młodych aktorów postaci są takie głuptaśne i przerysowane. Zrobiono po prostu teatr o młodzieży i dla młodzieży, tak by nastoletni pseudo-nihiliści i pseudo-anarchiści mogli się w nim przeglądać jak w lustrze. Gdy dotarło do mnie, że na widowi, poza nielicznymi paniami opiekunkami szkolnej gromady, siedzą wyłącznie ubrane na czarno aseksualne nastoletnie twory, pomyślałam, że przecież oni nie są w stanie zrozumieć o czym to jest. Na szczęście płytkość okrojonego przekazu pozbawiła mnie tych wątpliwości, a panienki w mrocznym makijażu piszczały po wszystkim z zachwytu niczym gimbaza na koncertach Dody. Nikomu nie przeszkadzało najwidoczniej, że mega charyzmatycznego Cypriana zagrał chłopak bez właściwości, a najfantastyczniejszą postać w najnowszej polskiej literaturze, czyli Jezusa, zupełnie pominięto. Nie ma Armageddonu bez Jezusa! (sorry, musiałam)
Jeśli szukacie idealnego prezentu dla nastoletniego rodzeństwa rozbudzonego intelektualnie lub dla przyjaciela cierpiącego na nostalgię za czasami gdy w TV rządził kanał Polonia1, a wszyscy dookoła słuchali Nirwany, polecam zakup powieści Żulczyka (której co prawda nakład jest już dawno wyczerpany, ale niedługo szykuje się wznowienie). A nad wrocławską adaptacją sceniczną niechaj zapadnie zasłona milczenia.
Komentarze