Ten film to czysta, ekstatyczna radość z oglądania! Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, że mógłby się komuś nie spodobać. Dla mnie każda minuta tego muzycznego widowiska była pasjonująca, a przy scenie finałowej spociłam się i zdenerwowałam jak jeszcze nigdy chyba (z napięcia mięśni spala się tyle kalorii, że to pewno najlepszy film odchudzający). Od lat mam słabość do tzw. filmów motywujących, czyli o wariatach i pasjonatach, którzy opętani manią perfekcji w swojej dziedzinie, poświęcają wybranemu celowi całe życie i każdą myśl. Whiplash z pewnością znajdzie się na szczycie moich ulubionych pozycji tego rodzaju, zaraz obok Diabeł ubiera się u Prady, Peaceful Warrior i Zapaśnika. Jestem pewna, że zapoznanie się z morderczymi zmaganiami młodego perkusisty sprawi, że niejeden leń zastanowi się nad swoim życiem i weźmie ostro do roboty (ja na pewno).
Czarny łabędź perkusji
Andrew (Miles Teller) uczy się na pierwszym roku renomowanej szkoły jazzowej i marzy o wielkiej karierze perkusisty. Przepustka do marzeń pojawia się szybciej niż mógł przypuszczać, gdy zostaje wybrany przez znanego dyrygenta do orkiestry konserwatorium. Szybko okazuje się, że Fletcher (J. K. Simmons) nie jest jakimś tam dyrygentem, ale najbardziej wymagającą i apodyktyczną (a przy tym okrutną i mściwą) bestią na świecie. Aż trudno uwierzyć w to, co się dzieje w sali prób. Członkowie orkiestry są dyscyplinowani jakby byli w wojsku, a przy tym regularnie obrażani, a nawet bici. Każdy w każdej chwili może się spodziewać, że wyleci z zespołu, ale także że awansuje do pierwszego (głównego) składu. Nasz dzielny mały dobosz, zamiast uciekać stamtąd gdzie pieprz rośnie, co podpowiadałby zdrowy rozsądek, robi wszystko by zasłużyć na szacunek i uznanie mistrza. Codziennie ćwiczy przez wiele godzin, a jego żmudna praca przy perkusji, to ciągłe pokonywanie własnych ograniczeń, nie przypomina wykwintnej sztuki, a pełne potu i krwi zmagania siłacza. Buzująca w nim pasja i chęć udowodnienia własnej wartości idolowi, ojcu i całemu światu, skłania Andrew do rezygnacji z wszelkich życiowych przyjemności i zadawania sobie wręcz bólu, w imię tej wielkiej mitycznej nagrody czekającej na końcu, którą równie dobrze może być dobry kontrakt muzyczny, co wyraz uznania na twarzy srogiego nauczyciela. Przez cały film jednak widz musi się obawiać, czy chłopak zdąży osiągnąć cokolwiek, zanim stanie mu się jakąś poważna fizyczna lub psychiczna krzywda (najpewniej i to, i to).
Szalenie przypadła mi do gustu postać młodego perkusisty. Chłopak jest w jakimś sensie psychicznie uszkodzony, wie, że ludzie go nie lubią i nie ma z tym problemu, a jego jedyna troską jest poziom własnych umiejętności muzycznych. Opętany jest ideą wszystkich wielkich ludzi, którzy pragnęli zapisać się swymi czynami w historii i być pamiętanymi i podziwianymi przez kolejne generacje. Taka tam wiecznotrwała chwała na wzór starożytny. Andrew, w swym zapalczywym perfekcjonizmie (ale także w sprawianiu sobie psychicznego i fizycznego bólu) naprawdę bardzo przypomina Ninę, baletniczkę z Czarnego Łabędzia. Wymagający nauczyciel tylko pomaga mu w rozpętaniu i tak szykującej się od dawna wojny w jego głowie. Choć przez większość filmu psychika chłopaka jest dla nas zagadką, to jednak dostajemy pewien wgląd w źródła jego motywacji przy rodzinnym stole, gdzie kochający tatuś pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Dzieci wrażliwych i empatycznych rodziców nie są aż takimi perfekcjonistami, nie mają problemów psychicznych, ale też pewnie rzadziej wykazują się wielkim talentem. Naprawdę znakomicie jest to w tym filmie uchwycone.
Łysa akuszerka geniuszu
Jeśli bębniący Andrzejek jest jak Czarny Łabędź, to jego nauczyciela Fletchera z pewnością można nazwać Anną Wintour orkiestry jazzowej. Podobnie jak ta ikona popkultury, muzyk też motywuje swoje okrutne obejście i twardą rękę wysokimi standardami. W końcu jest najokrutniejszy dla tych, którzy mają największy potencjał. Taka twarda miłość nie sprawdza się w wypadku większości podopiecznych maestra (chłopcy ciągle wyzywani od pedałów mają dziwną skłonność do płaczu i załamań psychicznych), ale z pokręconym perkusistą jest zupełnie inaczej. Pod opieką dyrygenta jego talent rozkwita, wręcz wystrzela w przestworza, choć początkowo trudno to dostrzec poprzez zalewające nas z ekranu fale krwi i potu. Poczekajcie jednak do finału, w którym okazuje się kto miał rację. Jezioro łabędzie może się schować!
Choć tyrani-perfekcjoniści to wdzięczy i bardzo często eksploatowany przez kino temat, to Fletcher jest chyba najbardziej wyrazistym z tych, których widziałam na ekranie do tej pory. Jego cięty dowcip kroi żywcem ofiary jak najostrzejszy chirurgiczny skalpel. Ucho jego wrażliwe jest i mało cierpliwe, nie znoszące fałszu ni sprzeciwu, a oczu jego bystrych i łysiny błyszczącej boją się nawet najbardziej hardzi żacy (sorry, poniosło mnie). Chodzi mi o to, że facet jest naprawdę wyrazistym, pełnokrwistym bohaterem, który nie oszczędza siebie i innych dążąc do wyższego celu (jak jego uczeń) czyli muzycznej perfekcji. Słuch absolutny oraz wieloletnie doświadczenie w graniu i dyrygowaniu sprawiły, że naprawdę zna się na rzeczy, więc wie co mówi (nie licząc homofobicznych obelg). Zresztą prowadzi, jak sam mówi, najlepszą orkiestrę jazzową w Nowym Jorku, czyli najlepszą na świecie, a to zobowiązuje. Nie interesuje go dobrze zrobiona robota, czy nawet rewelacyjne występy. To co chce ofiarować Andrzejkowi i słuchającej go publiczności, to doskonałość, a tą trudno osiągnąć standardowymi metodami.
Nie jestem muzykalna, a nawet można powiedzieć, że jestem totalnym antytalenciem muzycznym (gdy śpiewam szyby drżą, a zwierzęta uciekają). Nie mam tego rodzaju wrażliwości, która pozwoliłaby mi zrozumieć większość muzycznych przekazów, a w dodatku podobają mi się tylko utwory rytmem przypominające odgłos jadącego pociągu. Jednak muzyka w tym filmie to zjawisko ukazane z taką wyrazistością i kunsztem, że zacznę chyba słuchać jazzu, albo nie daj Boże na czymś grać (mąż sugeruje trójkąt lub tamburyn).
A już poważnie, to uważam, że każdemu przydałby się taki nauczyciel jak Fletcher (no może co wrażliwszym można by oszczędzić policzkowania), dzięki czemu szanse na to, że będziemy robić to co robimy najlepiej jak możemy, a nawet jeszcze lepiej, aż do perfekcji, znacznie by wzrosły.
A i jeszcze jedno. Nie oglądajcie zaraz przed snem, bo czeka was długa, bezsenna, nabuzowana noc.
[…] finałowym zabiegiem byłam nawet jakoś rozczarowana. Dziwię się teraz sama sobie, bo przecież Whiplash mi się podobał bardzo (spać przez niego w nocy nie mogłam, wstrząsnął mną dosłownie), a La […]