Mimo niepochlebnych recenzji, pospieszyłam ochoczo do kina, może nie na sam film, ale z pewnością na kolejną znakomitą rolę Toma Hardy’ego. Na tę okoliczność nawet po wielu miesiącach zjechałam z gór do samego Wrocławia, a to już z mojej strony wielki wyczyn. Niestety, film okazał się gorszy od moich najgorszych przeczuć. Aż się przykro robiło patrząc na dobrych przecież aktorów, którzy dosłownie nie mieli za bardzo co grać. Poszatkowana, niespójna akcja, jednowymiarowi bohaterowie i suche żarty – oto co zostało mi w pamięci po seansie. W dodatku podejrzanie krótki ten film (podobno najlepsze sceny wycięli), dziwnie przypominający rozbudowany teledysk, a nie ekranowe dzieło. Nie wiem sama czego się spodziewałam? Że niby jak Tom w czymś komiksowym zagra, to będzie to miało głębię Mrocznego Rycerza?
We are Venom
Wyszedł taki sympatyczny film dla nastolatków. Jeśli nie znacie komiksowych perypetii Eddie’go Brocka to tym lepiej, nie będzie was denerwowało na każdym kroku to, jak bardzo na ekranie spłycono tę niezbyt sympatyczną postać. Eddie (Tom Hardy) jest bezkompromisowym i dzielnym dziennikarzem śledczym, który nawet jeśli czasem strzeli jaką gafę czy dopuści się czynu moralnie nagannego, to zawsze ma ku temu dobre intencje. To taki sympatyczny facet interesujący się losem szarego człowieka, któremu wiedzie się całkiem dobrze. Ma ładne mieszkanko, dobrą pracę i atrakcyjną dziewczynę o imieniu Anne (Michelle Williams). Jedyne, co można mu zarzucić, to lekkie tchórzostwo, a raczej brak asertywności. Wszystko się jednak zmienia podczas jego kolejnego wielkiego dziennikarskiego śledztwa, kiedy to węsząc w laboratorium szalonego naukowca, Carltona Drake’a (Riz Ahmed) zostaje zainfekowany obcą formą życia. Kosmiczny symbiot, nazywający sam siebie Venomem, zasiedla jego cielesną powłokę, podsłuchuje myśli i zmusza do czynów tak heroicznie głupich, że aż zabawnych. Raz patrzymy na Eddie’ego, to za chwilę na smolasto czarnego potworka z wielkimi zębiskami i niestety słyszymy też niezbyt inteligentne wymiany zdań między tymi dwoma bytami. O dziwo, kosmiczny twór wykazuje się sporą dozą logiki, a nawet cieplejszymi uczuciami względem ludzi.
W wielu recenzjach tego filmu pojawiają się opinie, że Venom jest alter ego lekko zahukanego reportera, w którym drzemią pokłady agresji. Ja bym raczej upatrywała w odgryzającym głowy i gustującym w ludzkich podrobach kosmicie id bohatera, ale to także wielce wątpliwe, gdyż najpierw ta postać w ogólności musiałaby mieć jakąś wyraźnie zarysowaną psychikę, a tego niestety boleśnie brakuje w tej fabule. Nawet Tom Hardy, w moim odczuciu aktorski geniusz, nie dał rady pogłębić tej postaci i zresztą kiedy niby miałby to robić? Między jednym a drugim pościgiem, w tych swoich jednozdaniowych kwestiach?
Szkoda czasu
Przede wszystkim szkoda czasu widzów, którzy idą do kina i dostają produkt filmopodobny, z niewiadomych przyczyn tak uładzony i spłycony, że wręcz pozbawiony wszelkiej wartości. Szkoda też czasu znakomitych aktorów, którzy nadszarpnęli swoją zawodową reputację dla czegoś takiego, a teraz muszą świecić oczami i w wywiadach opowiadać, że wyszło super. Wielka gaża zasilająca aktorskie konto to jednak nie wszystko, czego może chcieć pierwszoligowy oskarowy artysta. Oczywiście najbardziej szkoda zmarnowanego potencjały Hardy’ego, który, gdyby rzeczywiście mógł zagrać oryginalnego Eddie’ego Brocka, szemranego typa o nie do końca sympatycznej osobowości, którego symbiot wybiera właśnie ze względu na drzemiące w nim zło, byłoby na co popatrzeć. Szkoda także, że nie wykorzystano potencjału komediowego aktora, którego zalążki były widoczne choćby w scenie uciekania na drzewo (mnie tam zawsze bawi gdy Hardy biegnie) czy przekomarzania się z pasożytem. Za mało tego, jak na taki talent. A tak w ogóle, to on jest za stary do tej roli niestety, ale to już drobiazg.
Szkoda także wysiłków Michelle Williams, która chyba nie po to tak rozważnie wybiera całkiem ambitne propozycje, wymagające od niej wszechstronnego warsztatu, by potem dać się władować w rolę słodkiej laleczki dzikiego kosmity, pomykającej za ukochanym w mini i durnowatej grzywuni. To trochę uwłaczające, nie sądzicie? No i ten Riz Ahmed! Kto widział Długą noc ten wie, że aktor spokojnie podołałby bardziej dwuznacznej i dramatycznej roli, a tutaj jego pragnienie ratowania ludzkości podróżami kosmicznymi, zostały sprowadzone to nowej pokracznie komicznej wersji opowieści o doktorze Victorze Frankensteinie. Jednym słowem, jak filmowcy potrzebowali kogoś do roli śmiesznego faceta gadającego do samego siebie, słodkiej idiotki i szalonego naukowca, to mogli zatrudnić kogokolwiek z młodszych i lepiej pasujących gwiazdek i nie musieli w tym celu plugawić naprawdę dobrych aktorów.
Żeby nie było, że jestem w stu procentach na nie i że wszystko było źle, to napiszę, że promocyjna piosenka Eminema naprawdę wpada w ucho. Tyle dobrego da się o Venomie powiedzieć.
Komentarze