Pomiń zawartość →

Płomienie (Burning) – spojlery

Tak czekałam, tak się szykowałam, a tu wielki zawód. Dawno nie odczułam tak boleśnie różnicy między lekturą ulubionej prozy, a nawet najlepszą jej ekranizacją. Koreańska adaptacja opowiadania Murakamiego pt. „Spalenie stodoły” (z tomu „Zniknięcie słonia”) to nudne, męczące, przygnębiające widowisko, jak dla mnie nie mające zbyt wiele wspólnego z dziełami japońskiego prozaika. Owszem, widać tu usilne starania i nawet sam główny bohater jest kreowany na pisarza, będąc jakby kwintesencją wszystkich introwertycznych młodych mężczyzn, których Murakami kiedykolwiek opisał, a jednak dla mnie to zupełnie nie to.

Gapa na tropie zbrodni

Zacznę może od tego, że źle się do oglądania zabrałam i że jestem totalną kretynką jeśli chodzi o doszukiwanie się w literaturze dodatkowych sensów. Zamiast bowiem ograniczyć się do ponownej lektury „Spalenia stodoły”, tak się podekscytowałam filmem, że przeczytałam całe jego dokładne streszczenie na Wikipedii, a tam jak krowie na rowie wyłożono, że to, co miałam do tej pory za zwykłą (choć dziwną) opowieść o paleniu rolniczych zabudowań, tak naprawdę jest historią seryjnego zabójcy, a palenie jest tylko metaforą. Powiem wam, że jakoś źle to odebrałam.

Głównym bohaterem Płomieni jest pracujący w Seulu Jong-su (Ah-In Yoo). Chłopak jest tanią siłą roboczą w magazynie, z którego dostarcza towary, a w wolnym czasie skupia się nad rozwojem warsztatu pisarskiego. Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, Jong-su spotyka Hae-mi (Jong-seo Jeon), dziewczynę, która twierdzi, że tak jak on pochodzi z wioski Paju i że w dzieciństwie byli sąsiadami. Trudno zgadnąć jak było naprawdę, gdyż Hae-mi wygląda dla chłopaka zupełnie inaczej, prawdopodobnie z powodu operacji plastycznej. Jeszcze tego samego dnia, na fali odnowionej przyjaźni, dziewczyna oznajmia, że wyjeżdża do Afryki i prosi kolegę o zajęcie się swoim kotem, Bojlerem. Po zaprezentowaniu swego mikroskopijnego mieszkania i odbyciu z Jong-su niezdarnego i dość przykrego w oglądaniu stosunku płciowego, podróżniczka znika a nasz bohater zostaje w Seulu z nowym zadaniem. Co ciekawe, samego kota możemy się tylko domyślać, gdyż za każdym razem gdy Jong-su przychodzi go karmić, mieszkanie wydaje się zupełnie puste, choć jedzenie znika, a odchodów w kuwecie przybywa. W międzyczasie chłopak musi wracać na wieś by zająć się gospodarstwem ojca, który ma poważne kłopoty z prawem.

Po powrocie z Afryki, Hae-mi przedstawia Jong-su swojego nowego towarzysza, tajemniczego bogacza Bena (Steven Yeun). Mężczyzna, choć niby przyjacielski, obyty i przyjemny dla oka, jest tak creepy, jak to tylko możliwe (azjatycka wersja Elona Muska, prawdziwy android o martwym wzroku). Od tego momentu tych troje zaczyna spędzać razem czas, co trwa do czasu tajemniczego zniknięcia Hae-mi.

To jedynie wstęp do właściwej akcji i może się wydawać, że naprawdę wiele się dzieje na ekranie, ale zapewniam, że patrząc na to miałam wrażenie, że nie dzieje się nic. Choć recenzenci widzą tu wyraźnie liczne tropy społeczne, polityczne i psychologiczne, dla mnie to tylko taki nieporadny zlepek inspiracji Murakamim, bez tego, co w jego pisarstwie najważniejsze, czyli bez tego uroku codzienności i głębokiego znaczenia prozaicznych czynności. Okazuje się też, że nawet jeśli bohater literacki ma nudne życie, w którym największym wydarzeniem jest pogawędka z kotem czy ugotowanie spaghetti, to jednak towarzyszące temu interesujące przemyślenia są dla czytelnika wielką atrakcją, podczas gdy na ekranie przekłada się to na długaśne milczenie chłopaka, który wygląda jakby cierpiał na ciężką formę autyzmu.

Metafora mandarynki

Niby rozumiem o co chodzi, ale i tak to do mnie nie przemawia. Wszystko, tak jak literacka metafora, oparte jest na wyobraźni i niedopowiedzeniach. Hae-mi pokazuje Jong-su swoją pantomimę z mandarynką i instruuje go, że chodzi nie o to, by uwierzyć, że coś jest, tylko, że tego nie ma. To się przekłada na kota Bojlera, którego w jej mieszkaniu nie widzimy, ale wraz z bohaterem wierzymy w jego istnienie. Następnie ten właśnie potencjalny kot staje się głównym dowodem na to, że Ben mówiąc o paleniu szklarni co dwa miesiące, tak naprawdę opowiadał młodemu pisarzowi o tym, że zabija młode dziewczyny z nizin społecznych. Wszystko to jest w sferze domysłów i równie dobrze ekranowa historia może mieć zupełnie inne oblicze. Łatwo przecież uwierzyć, że cała intryga dzieje się w głowie Jong-su, tak jak ojciec popędliwego i skłonnego do agresji. Czy o to jednak chodzi, że fabuła może być o wszystkim, że jest w niej tam mało esencji, że praktycznie dotyka każdej dziedziny życia? No wiadomo nie od dziś, że im mniej mówią bohaterowie, tym ambitniejsze i głębsze wydają się ich słowa gdy już się zdecydują odezwać, jednak na mnie ani trochę nie działają takie zabiegi, niestety.

Za bardzo tani chwyt uważam też wrzucanie do jednego worka wszystkiego, co z Murakamim może się kojarzyć i co powinno z założenia zachwycić fanów. Trochę tego za dużo jak na mój gust. Nie dość, że główny bohater jest przesadnie introwertyczny, to jeszcze pisze, przyjaźni się z ekscentryczną dziewczyną, wyobraża sobie dziwne sceny erotyczne, odbiera głuche telefony i fascynuje się Faulknerem i Fitzgeraldem. Płomienie są nawet wprost porównywane do Wielkiego Gatsby’ego (na wyrost). Czary goryczy przelała we mnie chyba jednak studnia, do której niby miała wpaść Hae-mi. Za dużo tej pozornej głębi, proszę państwa.

Żeby nie było, że te godziny przed ekranem uważam za zupełnie zmarnowane, napiszę o pozytywie, jakim zdecydowanie jest postać Bena. Gdyby tak ograniczyć wszelakie tropy i skupić się na nim, byłaby to moim zdaniem znacznie lepsza opowieść. Ten dziwny człowiek ma w sobie więcej charyzmy niż wszyscy pozostali razem wzięci. Podoba mi się oszczędny sposób w jaki Steven Yeun pokazuje diaboliczność swojej postaci oraz to, jak Ben zaraża swoim szaleństwem Jong-su, który także zaczyna czuć głód prawdziwych doznań.

Płomienie to kolejna adaptacja twórczości Murakamiego, która mnie nie zachwyca, no ale trudno. W każdej chwili mogę wrócić do literatury i dostać się do wnętrza ulubionych postaci literackich (dla mnie bardziej realnych niż większość ludzi, których znam), na ekranie zupełnie nieprzenikalnych.

Opublikowano w Filmy

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *