Marudy niech marudzą, czepiają się chronologii, a najlepiej niech w ogóle nie idą do kina. Całej reszcie polecam Bohemian Rhapsody z całego serca, bo to bardzo wzruszający film o genialnym zespole, w dodatku z najlepszą ścieżką dźwiękową wszech czasów. Gdyby był to film o czymkolwiek innym, nie zachęcałabym wcale, bo obiektywnie nie jest to arcydzieło, ale wszelkie mankamenty odchodzą w zapomnienie przy przytłaczającej sile tej wspaniałej muzyki. Jak dla mnie sama historia zespołu Queen i rozmiar ich talentu są tak ogromne, że nie potrzeba żadnej wymyślnej formy by o tym opowiedzieć. Te nieśmiertelne hity bronią się same i znakomicie uzupełniają dość płytkie i przewidywalne dialogi.
Wielkość i tragizm artysty
W tym przypadku dowiadujemy się jedynie na czym polegało to pierwsze, gdyż źródła tragedii reżyser każe nam się jedynie domyślać. Film jest opowiedzianą po bożemu biografią Freddie’go Mercury’ego, w której duży nacisk kładzie się także na indywidualne talenty pozostałych członków zespołu. To jednak sympatyczny wąsacz z potężnym uzębieniem jest cały czas w centrum uwagi i trudno się dziwić, gdyż to naprawdę silna osobowość, mogąca charyzmą obdzielić z dziesięciu artystów. Poznajemy jego losy od momentu pracy na lotnisku, poprzez poznanie zespołu Smile, który niedługo zmieni nazwę na Queen, aż po najwspanialsze momenty w karierze rockmanów, z ukoronowaniem w postaci koncertu Live Aid włącznie. Gładko prześlizgujemy się po kluczowych momentach powstania najbardziej znanych piosenek zespołu, po licznych przeciwnościach i triumfach, przez co widzowie, którzy nie znają dobrze historii Queen mogą odnieść wrażenie, że nagrywanie tych wszystkich niesamowitych albumów było kwestią trwającego dziesięć minut natchnienia i jednego wieczoru w studio, gdzie sympatyczni i uprzejmi do bólu Brytyjczycy oraz brykający, ale z wyrozumiałością tolerowany przez kolegów Freddie, bez wysiłku wyciskali z siebie najwyższe dźwięki i chwytliwe melodie. Zmieniają się dekoracje, stroje i fryzury, ale mętnie zarysowana dynamika pozostaje taka sama. I wiecie co? I nic to nie szkodzi, bo tej historii zwyczajnie moim zdaniem nie można zaszkodzić.
Nawet chwalona przez krytyków kreacja Ramiego Maleka, któremu już teraz wróży się Oskara, do mnie niespecjalnie przemówiła (co także mi nie przeszkadza). Owszem, aktor jest do złudzenia podobny do Mercury’ego w scenach, w których się nie odzywa, ale o to raczej nie trudno. Genialny piosenkarz był tak charakterystyczny, że nawet ja, w ciemnych okularach, skórzanej kurtce i z protezą zębów byłabym podobna. No i jakoś w moim odczuciu wymachiwanie mikrofonem i wypinanie krocza to jeszcze nie wysiłek godny największej nagrody. Byłoby nim natomiast głębokie wczucie się w rolę, zagranie jej z dużą dawką szaleństwa i choćby próba pokazania tej charyzmy, której wycofany mimo wszystko Malek zwyczajnie nie ma. Chłopak w zbliżeniach wygląda na wręcz upośledzonego, a to nie to samo co szalony i ekscentryczny geniusz.
No i wreszcie największy zarzut, czyli pokazanie Freddiego tylko z jednej, oczywiście tej dobrej strony. Taki to z niego roztrzepany chłopak, który ogarnia sztukę, ale nie jej aspekt ekonomiczny, który zupełnie gubi się w życiu i daje się zwieźć złym ludziom. Wszystkie jego niepowodzenia to oczywiście wina demonicznego Paula Prentera, któremu ufny jak dziecko muzyk dał się zwieźć. Wielu fanów zespołu ubolewa również nad tym, że nie pokazano imprezowej twarzy Freddie’go, jego mrocznego okresu monachijskiego i tego całego piekiełka nocnych klubów. Mam wrażenie, że na jego punkcie wiele osób ma tak wielką obsesję, że najchętniej zobaczyliby na ekranie sam moment, w którym artysta zaraża się HIV. To by dopiero były szczyty realizmu, dla co niektórych niezbędnego by historia była prawdziwa (choć są i tacy, którzy gotowi są się kłócić o wzór na sweterku jaki perkusista powinien mieć w danym roku, czy o dostateczną objętość fryzury basisty; tak to już jest gdy sprawa dotyczy ukochanego zespołu). Mnie ten brak mroku zupełnie nie przeszkadza, jestem w stanie go wyczuć na podstawie innych źródeł, przede wszystkim genialnych piosenek, które przecież mówią wszystko.
Wygrani i przegrani
Uwielbiam zespół Queen głównie dlatego, że w ich piosenkach czuć specyficzny patos, który kojarzy mi się z najlepszym, czym może stać się człowiek (lubię zwłaszcza piosenki kocie, o samochodach i rowerach, a nawet o tyłkach grubych dziewczyn, a co). W filmie, w scenach występów przed wielką publicznością też to czuć. Patrzymy dosłownie na triumf człowieczeństwa, artystów, którzy przekraczają wszelkie ograniczenia i jak tylko to możliwe (a nawet niemożliwe) realizują swój twórczy potencjał. Bez względu na to, co się działo w jego życiu osobistym, Freddie Mercury na scenie był bogiem i ludzie go kochali. Dla mnie to wprost niepojęte, że ktoś potrafił pisać takie piosenki, tak grać, a do tego tak operować głosem. Niech sobie reżyser i aktorzy robią co chcą, ale to nie dzięki nim, a dzięki odtworzonemu głosowi Mercury’ego Bohemian Rhapsody roztapia serca widzów. Patrzy się na to trochę jak na koncert z oryginalnym dźwiękiem, ale i z kroczącym po scenie hologramem zamiast żywego artysty. Nie osłabia to jednak siły tych hitów.
Mimo osobistych dramatów, pochodzenia, wrogości krytyków i braku wsparcia rodziny, na scenie patrzymy na zwycięzcę. To życie poświęcone sztuce i nawet jeśli ktoś się jeszcze dobrze trzyma przy dźwiękach Bohemian Rhapsody, to przy Show Must Go On czy Who Wants To Live Forever musi mu się łza w oku zakręcić. Uważam, że to wspaniałe, że są takie historie, opowiadające o ludziach, którzy nie zmarnowali w życiu ani minuty, tylko wycisnęli z niego (czy to zabawą, czy to zabójczo ciężką pracą) wszystko do ostatniej kropelki.
A jeśli chodzi o przegranych, to koniecznie muszę napisać, że uwielbiam scenę, w której nieszczęsny Ray Foster orientuje się co zrobił wyśmiewając Bohemian Rhapsody. Jeden z największych przegranych w historii :).
No patrz…. A miałem zamiar nie pójść Dzięki. Pendzem lecem…
Super! Mam nadzieję, że seans nie zawiódł :)
Świetna recenzja, a właściwie podzielenie się swoimi odczuciami. Mam takie same i nic nie obchodzą mnie sfrustrowani „krytycy”.
I bardzo dobrze :) Po co wybrzydzać, gdy można mieć czystą radość z oglądania i słuchania tak dobrej muzyki ;)?
[…] Szczere Recenzję https://szczere-recenzje.pl/bohemian-rhapsody/6825/ […]
Piękny, wspaniały film. Wzruszający. W finale widziałem łzy w oczach wszystkich osób obok mnie. A to twardziely byli :-)
Oskary będą, sukces murowany i kolejna pozycja obowiązkowa na półkę – obok Titanica i Actually love
Nie mogę się doczekać kiedy płyty będą w sprzedaży. Kupiłabym już teraz dla mamy pod choinkę, czuję, że też by się wzruszyła. Ta muzyka łączy pokolenia :) Samą siebie też bym obdarowałą i jeszcze kilka najbliższych osób. Rzadko się trafia film, którym człowiek chciałby aż tak się dzielić ;)