Nie jestem fanką filmów o zombie, ale gdyby wszystkie historie o nieumarłych były opowiadane w ten sposób, zmieniłabym zdanie. Tutaj temat potraktowano w dość oryginalny sposób, na każdym kroku ogrywając postapokaliptyczne schematy, które tak dobrze znamy. Niby wieje nudą i jest kameralnie aż do klaustrofobii, a jednak ta fabuła wciąga i na długo pozostaje w pamięci. Jak dla mnie to świetna alternatywa dla wszelkiego rodzaju dystopii i chodzących umarłych. Oczywiście największą zachętą do obejrzenia była dla mnie świetna obsada. Film, w którym zobaczymy Gemmę Arterton obok Glenn Close nie może być słaby.
Małe Hannibale Lectery
Akcja filmu rozpoczyna się od ukazania zwykłego dnia w pewnym niezwykłym ośrodku. Widzimy jak o poranku dzieci (10 może 12 lat) są wywożone ze swoich cel, w których wcześniej dokładnie je unieruchomiono. Każde na swoim wózku, ze skrępowanymi nogami, rękami i głowami, jadą, jak każde dziecko o tej porze, na lekcje. W dużej, szarej i smętnej sali lekcyjnej mali więźniowie w pomarańczowych kostiumach w dość sporej grupie uczą się chemii, matematyki i literatury, a krępujące ich więzy nie znikają ani na chwilę. Widać, że nauczyciele i strażnicy tego więzienia/szkoły/szpitala boją się do nich podchodzić. Wyjątkiem jest tylko pani Justineau (Gemma Arterton) mająca dla swych podopieczny wiele serca. Tylko ona traktuje dzieci w pomarańczowych kombinezonach jak ludzkie istoty, czyta im mitologiczne opowieści, a nawet głaszcze jedną z dziewczynek po głowie. Tą dziewczynką jest Melanie (Sennia Nanua), najzdolniejsza z całej grupy i zdecydowanie najbardziej uprzejma. Melanie to dziecko, którego nie sposób nie polubić, a jednak boją się jej wszyscy poza tą jedną nauczycielką. Gdy widz już zacznie jej współczuć i myśli, że ogląda kolejny film o dziwnych eksperymentach na genetycznie zmodyfikowanych dziecięcych żołnierzach, dekoracje opadają i pokazuje się świat po inwazji zombie. Okazuje się, że żywych ludzie jest już bardzo niewiele, a dzieci w ośrodku to nietypowi przedstawiciele nowego gatunku, którzy mogą posłużyć naukowcom do stworzenia skutecznej szczepionki przeciwko zombiozie złośliwej.
Nim zdążymy przyzwyczaić się do sytuacji, ośrodek badawczy zostaje rozniesiony w pył przez zombiaków, a grupa nielicznych ocalonych musi uciekać do najbliższego miasta. W tej grupie jest oczywiście pani Justineau i mała Melania, kilku żołnierzy i dr Caldwall (Glenn Close), która cały czas patrzy na dziecko-zombie jak na materiał, z którego jeszcze uda się jej wyprodukować szczepionkę. W tym miejscu porzucę streszczanie dalszej części i dodam tylko byście się strzegli i mieli na baczności. W żadnym razie nie jest to też film o ucieczce pani naukowiec, która poczuła matczyną więź z mutantem, ani opowieść o mieście po zagładzie. Usiądźcie wygodnie i czekajcie na niespodzianki.
Daj się zaskoczyć!
W tym filmie chyba najbardziej podoba mi się to, że to taki koszyk pełen niespodzianek. Niby nic, niby taka skromna opowieść o zagładzie, a jednak ma moc. Jest tak wciągająco i hipnotycznie, że nawet duchota i ciasnota tego oblężonego świata nie doskwiera aż tak bardzo. Bardzo przyjemnie było mi też poznać bliżej tych kilku bohaterów, którzy (dzięki temu, że jest ich tak niewielu) pokazują nam się jako złożone, skomplikowane i nieprzewidywalne jednostki. Z wielką przyjemnością dawałam się łapać na każdy haczyk przemyślnie umieszczony w scenariuszu, by po chwili musieć zweryfikować swoje zbyt pochopne sądy.
Nie ma co ukrywać, The Girl with All the Gifts to przede wszystkim gra na emocjach. Jak tu nie znienawidzić pani doktor dokonującej sekcji na biednych, niczego nieświadomych dzieciach? Jak nie lubić uroczej dziewczynki, tak dobrze wychowanej, inteligentnej i posłusznej? Jak wątpić w słuszność przeczuć mądrej nauczycielki o sarnich oczach i złotym sercu? A jednak…
Podczas seansu warto zwrócić uwagę także na to, co nowego wnieśli twórcy do ogranego już bardzo tematu zombie. Okazuje się, że ciąże pogryzionych kobiet mają szczególne właściwości, że polujący zombie wyczuwają ofiary po zapachu hormonów, na które wyprodukowano sztuczne blokery w tubkach i że hordy nieletnich polujących to tacy mali ludzie pierwotni (bardzo dziwny, ale uroczy wątek).
Ten film ma klimat, taką specyficzną słoneczną aurę, dzięki której wszystko jest nieco mniej przerażające. Wielkim plusem jest także znakomita rola Glenn Close, która nadal potrafi przestraszyć widza samym spojrzeniem. Szczególnie spodobało mi się również początkowe odwołanie do postaci mitologicznej Pandory, tłumaczące praktycznie wszystko, co wydarza się potem. Właściwie jedynym, co mnie tu nie zachwyciło, była przemoc wobec zwierząt, bo tej ludzkiej jest tyle, że można się kompletnie znieczulić. No i to, co film mówi o prawdziwej, podświadomej naturze dzieci też jest nieco niepokojące. Teraz będę na małych ludzi spoglądać z jeszcze większą podejrzliwością niż dotychczas.
Komentarze