Zapowiadało się na typowy horror o zombie, ewentualnie na niezgrabną parodię tegoż gatunku, ale na szczęście Warm Bodies (Wiecznie żywy) to znacznie więcej niż wynikać by mogło z samych zapowiedzi. Ten film to jedna z większych ekranowych niespodzianek, jakie mi się ostatnio zdarzyły i teraz nawet żałuję, że tak długo odkładałam jego obejrzenie. Jest to naprawdę udane połączenie obleśnego nekro dreszczowca (w stylu Walking Dead lub In the Flesh) ze słodką komedią romantyczną, a takich ilości poczucia humoru i inteligentnej ironii nie powstydziłoby się niejedno dzieło wygrywające niszowe festiwale filmowe. Warm Bodies to prawdziwy wykwit pokręconej popkultury XXI wieku, dający widzom Romea i Julię na miarę naszych czasów.
Romeo jest w tym wypadku żyjącym na lotnisku zombie, jakby żywcem wyjętym ze Świtu żywych trupów. Nie oznacza to jednak, że nie jest ciekawą osobą. R (bo tylko tyle pamięta ze swego imienia) ewidentnie doznał przemiany jako nastolatek i po tym co z niego zostało można sądzić, że był to bardzo inteligentny młody człowiek. Jest może i za bardzo nieśmiały, i zbyt zamknięty w sobie, co może być po części spowodowane tym, że po prostu nie żyje, ale i tak ma bogate życie wewnętrzne, którego przejawem są jego dowcipne i zgryźliwe monologi wewnętrzne, które są wręcz rozbrajające i rozśmieszające do łez. W ogóle R ma całkiem fajne życie po życiu. Mieszka sobie na opuszczonym lotnisku w samolocie, na świecie, w którym pozostała już tylko garstka ludzi i bardzo dużo niezgrabnie chodzących gnijących bladziochów. Czas uprzyjemnia sobie rozmowami (a raczej pojękiwaniem czy pohukiwaniem) z przyjacielem w lotniskowym barze i słuchaniem starych płyt (ma bardzo dobry gust muzyczny). Tę sielankę przerywa niestety wtargnięcie w jego życie tajemniczej, zadziornej blondynki, której nie jest w stanie (w przeciwieństwie do jej chłopaka) skonsumować. Uczucie między łowczynią zombie, a uroczym truposzem szybko rozkwita, a widzowie przekonują się jak bardzo miłość może zmienić człowieka, lub to co kiedyś było człowiekiem. Czy to Romeo i Julia, czy tylko R i Julie, nie ma znaczenia, bo i tak może być bardzo romantycznie.
Wiecznie żywy (a powinno być chyba Wiecznie nieżywy) może zachwycać mimo tego, że momentami jest bardzo stereotypowy i już od połowy wiemy co będzie dalej. Jest też nieco tandetny, ale jeśli mam do wyboru tandetę Zmierzchu lub Warm Bodies, to bez wahania wybieram powtórkę z seansu tego drugiego filmu. W czym romantyczne zombie są lepsze od zakochanych wampirów i wilkołaków? Ano w tym, że ci ostatni traktują siebie ze zbyt dużą powagą, w ogóle nie mają do siebie dystansu i obrzydzają siebie widzom tym nieznośnym patosem. Gdyby byli bardziej podobni do R, Zmierzch byłby jeszcze większym przebojem niż był. No i warto także wspomnieć jeszcze i o tym, że twórcy Wiecznie żywego wykazali się niesamowitym dowcipem (może nie zamierzonym jednak) angażując do roli głównej bohaterki Teresę Palmer, która mogłaby uchodzić za klona Kristen Steward (czyli Belli z sagi Stephenie Mayer). Między aktorkami są tylko dwie niewielkie różnice: Palmer, w przeciwieństwie do Steward jest blondynką i naprawdę potrafi grać.
Komentarze