Lubię książki Żulczyka głównie dlatego, że nie przemawiają do mojego wyczucia artyzmu czy inteligencji, ale bezpośrednio do emocji. Nie przeszkadza mi zupełnie to, że praktycznie każda książka tego autora jest o tym samym (w skrócie o tym, że świat jest zły i brudny, a gdyby pozostali ludzi mogli na siebie spojrzeć oczami narratora, to popełniliby natychmiastowe samobójstwo). Choćby kolejnych dwadzieścia było napisanych tak jak Ślepnąc od świateł czy Radio Armageddon też bym je przeczytała. Bardzo odpowiada mi ta aura i towarzyszące lekturze przekonanie, że oto ktoś dla odmiany postanowił być z czytelnikiem szczery. Biorąc do ręki każdą kolejna powieść (tak, nawet Zmorojewo) wyobrażam sobie autora zasiadającego do pisania z myślą „To teraz miśki dostaniecie coś na surowo”.
Każdemu się dostaje
Główny bohater powieści, Jacek, jest przemiłym młodym człowiekiem, żyjącym trochę według scenariusza filmu gangsterskiego z lat dziewięćdziesiątych, ale nie mamy do niego o to pretensji, ponieważ robi to ironicznie. Jest przedsiębiorczy, zaradny i schludny, a dzięki dużej dyskrecji także bardzo skuteczny w swym fachu. Jego praca to handel narkotykami, lecz i to nie ujmuje mu niczego w oczach czytelnika, gdyż robi to stylowo i z wdziękiem. Ten utalentowany detalista (w żadnym razie diler narkotykowy) wie jak z układania się z mafiozami-hurtownikami oraz z wciskania desperatom chwili wytchnienia, uczynić nie tylko opłacalny, ale i długotrwały biznes. Wystarczy tylko ulepić się od nowa, ustalić sztywne reguły gry i uzbroić w zimną obojętność, a już można ruszać na miasto, nasycić łaknących i potrzebujących.
Inteligencja, czujność i kompleksy Jacka ukształtowały w nim wiele przydatnych na rynku pracy cech, dzięki czemu nie musi się on parać banalnymi zajęciami, jak reszta jego rówieśników bez kasy i znajomości. Przez całą powieść jesteśmy raczeni jego wspomnieniami, snami oraz sądami o świecie i ludziach. Oczywiście wszystko sprowadza się do tego, że każdy jest zły, głupi, żałosny i (o zgrozo!) nie ma stylu, a jedyną wartościową jednostką, jeśli nie w kraju, to na pewno w stolicy, jest właśnie detalista Jacek. Jego potyczki z klientami i szefami, małe sukcesy i wielkie wtopy, to główne osnowy fabuły, która, gdyby nie potoczysty, pełnokrwisty język Żulczyka, byłyby zupełnie banalna i niewarta papieru, na którym je zapisano.
Rzecz jest wyjątkowa i bardzo medialna nie tylko ze względu na główny czarny (szary?) charakter, ale i na opisaną w Ślepnąc od świateł Warszawę (głównie w wydaniu nocnym). Nasza nieszczęsna stolica jest tutaj zbiorem wszystkiego, co najgorsze w Polakach, przypomina ciemną, śmierdzącą breję wijących się robaków no i oczywiście dżunglę, w której przetrwają najsilniejsi i najbardziej bezwzględni. Dostajemy osobliwą galerię typów, wśród których przeważają politycy i celebryci, a wszyscy bez wyjątku chodzą na kokainie jak samochody na benzynie. Świat wystawnych hoteli, nocnych dyskotek i podrzędnych spelun widziany oczami naszego detalisty, to obrazek będący skrzyżowaniem tego, o czyn na co dzień pisze Fakt z tym, o czym donosi Pudelek. Istne ludzkie zoo, w którym nie brak dorabiających studentek, nabotoksowanych żon milionerów, twarzy wiodących programów polskich stacji, ale i zwykłych bandziorów i dresów, takich chłopaków z podwórka o mało pomysłowych ksywach.
Ważne jest w tej książce to, że, choć warszawiakom dostaje się najbardziej (no nareszcie możemy potwierdzić wszystkie swe najgorsze przypuszczenia) to jednak reszcie populacji Kartoflandii też się obrywa. Jeśli podobały się wam Trociny Krzysztofa Vargi, to zapewniam, że Ślepnąc od świateł również trafi w Wasz gust. Naprawdę zdaję sobie sprawę z tego, że detalista narkotykowy jest postacią fikcyjną i pewną literacką prowokacją, a jednak bardzo trudno było mi podczas czytania oddzielić jego sądy o polskiej rzeczywistości od moich. W literaturze najbardziej lubię ten moment, gdy trafiam na sprawnie wyrażoną myśl, która po mojej głowie także się telebie, ale nie mogę jej uchwycić tak dobrze jak zawodowy pisarz. Gdybym miała podkreślać każde takie zdanie w Ślepnąc od świateł, to cały tom bym zamazała. Żulczyk zebrał całą wściekłość i wrzask dzisiejszych trzydziestolatków odbijających się od polskiej rzeczywistości jak od gumowej piłki, i nadał jej zrozumiałą oraz bardzo wymowną formę. Nic dziwnego, że książka znika z księgarnianych półek w zastraszającym tempie. Domyślam się, że to wina wkurzonych trzydziestolatków, którzy kupują od razu po dwa egzemplarze: jeden dla rodziców, którzy takie realia nam zgotowali, a drugi dla siebie, by zmywając gary w Anglii lub przewijając niemieckich staruszków, mieli czym odstraszać wizję powrotu do kraju.
Ta forma do mnie przemawia!
Nie obchodzi mnie zupełnie, że nie jest to artyzm na najwyższym poziomie, być może dlatego, że wysoką literaturą jestem już nieco zmęczona (święta z Półbratem). Bombastyczne porównania i barkowe metafory Żulczyka wystarczają do tego bym czuła się zupełnie usatysfakcjonowana jako czytelnik. A do tego to jest naprawdę zabawne! No może nie w tych fragmentach, gdy Jacek prowadzi monolog jakby żywcem wyjęty z Sin City, albo recytuje nazwy marek jakby pisał do magazynu Logo, ale tam gdzie rozmawia z wszelkiej maści Dariami, Procentami, Paluchami, Maluchami i innymi chłopakami z ferajny, jest wręcz histerycznie śmieszny. Mniej mnie bawią jego perypetie miłosne, ale doceniam to, że nawet sam bohater widzi jaka smutna, żałosna i do bólu stereotypowa jest jego erotyczna fascynacja niejaką Beatą. Chłopina nigdy nie wchodzi do końca w żadną sytuację i zawsze ma na tyle zimnego dystansu by spojrzeć na wszystko z bezwzględnym obiektywizmem.
Ślepnąc od świateł dało mi, poza możliwością napawania się czyjąś głupotą i nieszczęściem oraz satysfakcją z tego, że karma mści się na zaćpanych celebrytach, także możliwość zagłębienia się w zupełnie mi obce realia. Wyprawa do Warszawy Żulczyka to dla mnie przeżycie niemal porównywalne do wycieczki na Księżyc. Jako, co prawda też słoik, ale zupełnie niepodobny do Jacka, czułam się jak antropolog poznający obcą cywilizację. Nie dość, że nigdy nie zwiedziłam stolicy, to obce są mi zupełnie wszelkie używki. Nie tylko nie widziałam nigdy żadnego z opisywanych narkotyków na oczy (i to pomimo pracy w typowej polskiej zawodówce), ale nawet kawy i herbaty nie piję, papierosa w ręku nie miałam, mięso odstawiłam. Mój skrajnie higieniczny i kulturalny żywot umożliwił mi niesamowitą zabawę podczas czytania powieści, w które fabuła jest gęsto przetykana licznymi bluzgami, papierosami, wymiotami, dziwacznymi płciowymi zbliżenia, kokainowymi niuchami i alkoholowymi odpływami.
Mogło wyjść słabo (bo w końcu komu potrzebna kolejna gangsterska opowieść w stylu Soprano) ale wyszło świetnie, dzięki wzięciu wszystkiego w ironiczny nawias.
Polecam wszystkim serdecznie, bo Żulczyk, niczym Max Kolonko, zwyczajnie mówi jak jest.
[…] mediów nie mogą znieść swojego życia (pod tym względem to idealne uzupełnienie dla Ślepnąc od świateł Żulczyka), ale też zanurzają się coraz bardziej w swoim arogancki, ironicznym materializmie i […]
[…] nie jest mi ich żal, że nie wiedzą co tracą. Z Dawno temu w Warszawie jest podobnie jak ze Ślepnąc od świateł, której to powieści jest kontynuacją. Ta historia zasysa, uzależnia i nie puszcza aż do […]