Do twórczości Jakuba Żulczyka mam bardzo szczególny stosunek, gdyż jako jego równolatka uważam, że wyjątkowo trafnie udaje mu się oddać właściwe naszemu pokoleniu spojrzenie na świat. Choć z bohaterami jego książek nie mam nic wspólnego (może poza pochodzeniem właśnie z takiego miasteczka jak opisany we Wzgórzu psów Zybork) to jednak z każdej strony tych powieści emanuje prawda o dorastaniu w latach 90-tych i słodko-gorzka tęsknota za tymi kiczowatymi czasami i żenującymi zachowaniami naszych lat młodzieńczych. Nie trzeba pić, palić czy się narkotyzować, by tak jak nasi przewodnicy po tych literackich światach dostrzegać brud i zgniliznę otaczającej nas rzeczywistości i cieszę się, że powstają książki takie jak ta, które dokumentują ten stan rzeczy. Przyznam się może jeszcze na wstępie, że, podobnie jak wielu wiernych (choć nie bezkrytycznych) czytelników Żulczyka, w każdej jego następnej książce szukam śladów Radia Armageddon, mając równocześnie świadomość, że do tego czytelniczego trzęsienia ziemi nie ma powrotu. Niezmiennie jednak lekturom towarzyszy podobne jak przed laty wrażenie, że autor chce widzieć rzeczywistość taką, jaka jest i jest ze swoimi czytelnikami bardzo szczery w jej opisywaniu. Nigdzie indziej nie spotkałam się z podobną szczerością, choć mam już spore czytelnicze doświadczenie, i co więcej, doceniają ją też bardzo młodzi czytelnicy, a ich, jak wiadomo najtrudniej wywieźć w pole.
Kryminał o dorosłości
Głównym bohaterem tej historii jest trzydziestotrzyletni Mikołaj, pochodzący z małego miasteczka pisarz, który przeprowadził się do Warszawy. Poznajemy go w momencie gdy z powodu braku płynności finansowej musi wraz z żoną wyprowadzić się ze swego warszawskiego mieszkania i powrócić na łono rodziny, mieszkającej w prowincjonalnym Zyborku. Powrót w rodzinne strony jest dla Mikołaja ciężkim przeżyciem, tym bardziej że i do tej pory życie go nie rozpieszczało. Patrząc na sumę wszystkich nieszczęść, rozpadające się małżeństwo, nałóg narkotykowy czy niemożność napisana następnej książki, to najmniejsze z jego problemów. Gdy przebijając się przez kolejne warstwy fabuły, dowiadujemy się w końcu co go wygnało z Zyborka i dlaczego tak źle dogaduje się z rodziną, zrozumiemy, że w istocie jest to opowieść o praktycznie każdym z małych miast Polski B, a Zybork jest tylko metaforą zła, toczącego wnętrza mniejszych i większych społeczności.
Niemal równocześnie z powrotem do domu Mikołaja i jego żony Justyny, w mieście zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Ludzie giną i nie pozostaje po nich najmniejszy ślad, a gdy już ktoś się znajduje, to w stanie agonalnym i aż strach myśleć o tym, co mu się przydarzyło. Do tego rodzinę naszego bohatera i praktycznie każdego, kto nie zgadza się z rządami pani burmistrz, spotykają akty agresji i zastraszanie na ogromną skalę, z podpaleniami i morderstwem domowych zwierząt włącznie. W tym wszystkim tkwi biedny Mikołaj, któremu jest w Zyborku wyjątkowo niekomfortowo i nie chodzi wyłącznie o złe relacje z ojcem (byłym alkoholikiem) czy z bratem (alkoholikiem praktykującym). Pisarz sam nam zdradza, że nie jest tu szczególnie mile widziany z powodu książki, która była jego przepustką do sławy. Była to powieść opowiadająca o Zyborku, w którym autor mocno podkolorował tragiczne i mroczne wydarzenia, których był świadkiem. Nie dowiadujemy się o czym dokładnie była „Czarna, zimna woda”, ale ze strzępków informacji rodzi się w naszej głowie dość barwny obraz. Wiadomo, że dzieło traktowało o „księżach pedofilach, nazistach, sprofanowanych macewach” i że była dziewczyna Mikołaja przedstawiona została w skandaliczny sposób, o czym mówi jej siostra („Więcej typów ją molestowało w tej książce niż kurwę na wojnie”). Już chyba rozumiecie w czym rzecz.
Próbując jakoś odnaleźć się w nowej sytuacji, okrzepnąć nieco po niedawnych kryzysach, Mikołaj zaczyna na nowo układać sobie w głowie fakty. Podczas gdy on więcej rozmyśla i obserwuje (nie jest zdecydowanie człowiekiem czynu), jego żona, dziennikarka, drąży temat, szukając przyczyn i sprawców dziejącego się dookoła zła.
To jednak, cała ta kryminalna otoczka, będąca czarnym lustrem odbijającym Polskę teraz, to tylko jedna strona tej powieści. Znacznie ważniejsze wydają się być rozważania Mikołaja na temat tego, co to znaczy być dorosłym i w jaki sposób nałogi oraz przeżyta w młodzieńczym wieku trauma, uniemożliwiają nam stanie się dojrzałymi, silnymi ludźmi.
„Myślę o tym, że prawdziwa dorosłość to stan, w którym nikomu nie ufasz, mówisz tylko prawdę, czujesz bez przerwy na języku bardzo gorzki smak”.
Pojawiają się też mniej zacne zdania na temat dorosłości, na przykład takie:
„No to dobrze. Jak patrzysz, to zobacz, że i ty, i ja jesteśmy w dupie. I jesteśmy dorośli. Dorośli, czyli sami”.
Jeśliby ktoś dziwił się popularności książek Żulczyka, a wiem, że jest sporo takich osób, to z pewnością są beneficjenci splendoru, których dorosłość nie pokaleczyła i nie zdeformowała, a lata dziecięce i nastoletniość minęły im bez większych traum. Takim czytelnikom bardzo zazdroszczę, sama jednak mocno identyfikując się z „byciem w dupie” i samotnością dorosłości, dlatego też chętnie podejmuję właśnie takie lektury,
Szaro, brudno, polsko
Wzgórze psów to nie jest powieść, która ma na celu poprawić wam humor, skłonić do zmiany czy odpowiedzieć na filozoficzne pytania o naturę zła. Jest za to książka stawiającą pytania, a jej bohaterowie zasypują nas wprost domysłami i obserwacjami, często bardzo sprzecznymi. Nie miejmy złudzeń, nikogo raczej nie da się tu polubić, bo ciężko nawet znaleźć postać, która nie byłaby bezdennie głupia, zła, agresywna czy uzależniona od alkoholu lub narkotyków. Mieszkańcy Zyborka lubią łączyć te cechy, pokazując twarz ludzi żałośnie słabych, bez nadziei lub zepsutych i demonicznych, niczym z marvelowskiego komiksu czy z polskiej telenoweli. Kimże bowiem jest rządzący całą okolicą Kalt, jeśli nie mroczniejszą wersją Tracza z Plebanii? A jednak nie budzi on lekceważenia czy śmiechu, przynajmniej u mnie, bo aż za dobrze wiem, że każde małe miasteczko w Polsce, nawet każda wieś, ma takiego swojego Tracza czy Kalta. Choć wielu bohaterów Wzgórza wydaje się przerysowanych, to jednak od razu pomyślałam, że są przesadzeni dokładnie tak, jak większość typów spotykanych przeze mnie na co dzień, takich arcypolskich i swojskich niczym Marian Dziędziel, który na sto procent byłby najlepszym odtwórcą roli ojca Mikołaja, Tomasza Głowackiego. Choć wszystko zanurzone jest tu w gęstym sosie wulgaryzmów i nałogów, to wciąż miałam wrażenie, że patrzę na prawdziwy obraz prawdziwej Polski, takiej, jaka jest poza kilkoma dużymi miastami, udającymi zachodnioeuropejski przepych w centrach. Zło, czyli bieda, zbrodnia i patologie przepływają przez Zybork niczym rzeka smoły, a i tak mam wrażenie, że autor oszczędza czytelnika, bo mogło być znacznie gorzej.
Tym, co mnie ujęło we Wzgórzu psów (oprócz ważnej tematyki, tego całego zamysłu powieści będącej czarno-szarą, ale jednak wierną fotografią rzeczywistości) były retrospekcje do lat nastoletnich głównego bohatera, zarysowane tak wyraźnie, że można niemal poczuć smród papierosów i taniego wina spożywanego przez młodzież na przełomie wieków w ilościach hurtowych. Drążąc tematykę dojrzałości, Żulczyk po raz kolejny zabrał nas w tę podróż, choć to już zupełnie inna jakość niż w Radiu Armageddon. Z ulgą odkryłam też, że autor nadal dysponuje dużym dystansem do siebie i swojej twórczości, o czym mogą świadczyć końcowe fragmenty dotyczące pisania przez Mikołaja nowej książki (szczerze, bez nadęcia, bez pretensji). O tym, że Żulczyk ma też wielkie poczucie humoru, nie muszę chyba nikomu przypominać, bo każda jego rozbudowana metafora czy barwne porównanie są na to dowodem, ale napisanie cebulowej mądrości w stylu Coelho to już wyższy stopień autoironii. Kończąc swoje wywody, zostawię was zatem z sentencją na dziś:
„Zło to tajemnica podobna do cebuli. Ma wiele warstw, zedrzesz jedną, pod spodem jest kolejna. I w końcu zostajesz z małym, często nadgniłym rdzeniem”.
Komentarze